Cordelia nie przepadała za bardzo za Mentoną. W teorii powinna. Mentona była ślicznym, nadmorskim miasteczkiem, zbieraniną różowych i żółtych budynków wzdłuż małego portu, głównie ześlizgów dla żaglówek i łodzi rybackich. Powietrze było ciepłe i śródziemnomorskie, ryby bez porównania świeże, potrafiła dostrzec Włochy z okna swojej sypialni po drugiej stronie portu. Czego można było nie lubić?
Przybyli ze względu na zdrowie jej ojca - przecież tylko w tym celu podróżowali - a Cordelia potrafiła zrozumieć, dlaczego Mentona miała reputację uzdrawiającego celu podróży dla chorych i starych. W rzeczy samej, zdrowie jej taty poprawiło się od czasu ich przyjazdu kilka tygodni wcześniej i był w okresie posiadania dobrego nastroju, tańcząc z nią chętnie w salonie, od czasu do czasu był nawet w stanie wydobyć z Alastaira uśmiech. Alastair wszedł w czas wzburzonego okresu dojrzewania, jak podsłuchała Cordelia słowa jej mamy skierowane do taty. Cordelia miała nadzieję, że gdy będzie w wieku Alastaira, będzie w stanie zachować swoje opanowanie lepiej niż on.
Uroki Mentony szybko zbladły. Jej popularność wśród chorych i starszych znaczyła, że populacja miasteczka składała się z osób należących do obu z tych grup i, mimo że Cordelia życzyła im jak najlepiej, nie byli najlepszymi towarzyszami do rozmowy, a nawet dorośli nie byli zainteresowani rozmową z dziewczyną, dla której francuski był trzecim językiem i nie władała nim bardzo dobrze. Okazało się, że plaża nie była stworzona z piasku a z dużych owalnych kamyków - Cordelia nigdy nie słyszała o czymś takim, plaża zbudowana z kamieni, bardzo nieprzyjemna dla gołych stóp, niewygodna do leżenia na niej, nie dawała także możliwości budowania zamków, czy kopania okopów.
Najgorszym ze wszystkich było to, że jej rodzice kontynuowali bycie najbardziej aspołecznymi jak tylko się da, nawet nie próbując skontaktować się z lokalnymi grupami Nocnych Łowców (najbliższy Instytut znajdował się w Marsylii). Tak więc Cordelia była samotna. Czasami samotna z Alastairem, ale on głównie ją ignorował, a i tak po tygodniu mieli dość swojego towarzystwa.
Jedynym źródłem ulgi była świadomość, że to także przeminie - rodzina Carstairs ciągle podróżowała, obsesyjnie, przez wzgląd na zdrowie jej ojca. Cordelia nigdy nie potrafiła zrozumieć logiki jaka za tym stała, poza tym, że zgadzała się, że warto było zrobić wszystko, jeżeli miało to poprawić stan ojca. W tym przypadku, była to lekka ulga. Wiedziała, że nie zostaną w Mentonie na dłużej niż kilka miesięcy.
Właśnie dlatego, zdawało jej się, że czuła się tak samotna. Jej rodzina nie zatrzymywała się nigdzie wystarczająco długo, by mogła poznać w swoim wieku, a co dopiero zaprzyjaźnić się. Jej jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi na świecie byli Lucie i James Herondale i tylko dlatego, ponieważ, Cordelia wiedziała, Will i Tessa Herondale zawsze robili wszystko, co mogli, by ich dzieci widywały młodych Carstairsów. Mimo to widywali się rzadko, ponieważ Herondale'owie kierowali Instytutem w Londynie, przez co spędzali większość czasu w Londynie i okazjonalnie w Idrisie, podczas gdy rodzina Cordelii była na całej mapie świata.
A jednak znowu, Herondale'owie przybyli na ratunek, tym razem w formie listu, który przeczytał na głos jej tata podczas śniadania.
- "Dzień dobry, Eliasie i Sono" zastanawiam się skąd mógł wiedzieć o jakiej porze będziemy czytać, ten człowiek jest szalony jak kapelusznik...
- A jednak czytamy go o tej porze - powiedziała Cordelia. Jej tata posłał jej pobłażliwy uśmiech i kontynuował
- "Mamy w Londynie capital day i mam nadzieję, że za sześć tygodni w Paryżu także będzie capital day (przeprasza, nie miałam pojęcia jak to przetłumaczyć), kiedy Tessa i ja będziemy obchodzić naszą dziewiętnastą rocznicę ślubu. Jako, że w żadnej znanej kulturze nie świętuje się specjalnie dziewiętnastej rocznicy, postanowiliśmy urządzić olbrzymie przyjęcie."
- Bal! - wykrzyknęła Cordelia, ale po chwili pojawiła się w niej obawa. Czy jej rodzice wzięliby udział w czymś takim? Jej tata wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w list, ale może próbował po prostu przeczytać słowa bez swoim okularów.
- To nie jest bal - powiedział Alastair, który zatrzymał się w połowie schodów, żeby posłuchać.
- "bal, jeżeli tak wolicie" - kontynuował jej tata. - Bardzo dobrze, Cordelio.
Cordelia wystawiła bratu język.
- "Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdybyście wy i wasze kochane dzieci dołączyli do nas.... gdybyście byli tak mili odpowiedzieć... i tak dalej, i tak dalej..." - jej tata przeskanował wzrokiem list. - Jest data i adres i to wszystko.
- Zaczęło się silnie, a skończyło na rozczarowaniu - powiedział Alastair.
- Możemy pójść? - zapytała Cordelia gwałtownie. - Możemy pójść? Tak bardzo chciałabym zobaczyć Lucie i Jamesa. I może poznałabym kogoś z osób, o których pisze Lucie w swoich listach!
- Chciałbym poznać kogoś, kto nie jest wami - powiedział Alastair łagodnie. - Bez urazy.
- Alastair! - skarciła go Sona, ale Cordelia nie miała zamiaru pozwolić Alastairowi ją rozproszyć. Podwoiła swoje wysiłki w stronę taty.
- Papa, możemy iść, proszę? Tak wyzdrowiałeś, na pewno kilkudniowa podróż byłaby możliwa. Nie chcesz, żeby społeczność Nocnych Łowców zobaczyła jak dobrze się czujesz?
- Hm... - powiedział jej tata. Spojrzał na jej mamę, która odwzajemniła spojrzenie. Podzielili się ze sobą kilkoma niezrozumiałymi spojrzeniami.
- Jeżeli sądzisz, że to dobry pomysł - powiedziała Sona do Eliasa. Tata Cordelii posłał swojej córce długie spojrzenie. Cordelia próbowała pochwycić spojrzenie Alastaira, ale odwrócił się i patrzył z obrzydzeniem w dal, co było typowym u niego spojrzeniem ostatnimi czasy.
- Sądzę, że możemy pozwolić sobie na wycieczkę pociągiem i kilka dni w Paryżu - zgodził się tata. - Uwielbiam Paryż.
Cordelia zarzuciła ramiona na jego ramiona.
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
***
Cordelia spędziła następne kilka tygodni w stanie ciągłego strachu. Nie śmiała przypomnieć rodzicom o nadchodzącej podróży, w razie gdyby stwierdzili, że jednak rezygnują i nie jadą. Takie sytuacje zdarzały się już w przeszłości, ale nigdy wcześniej w przypadku wydarzenia, do którego Cordelia miała duży wkład.
Ale kiedy do wydarzenia brakowało kilka dni, jej tata przyniósł podczas śniadania rozkład jazdy pociągu Calais - Mediterrannee Express. Bilety zostały kupione, walizki spakowane, a mimo to Cordelia ledwo potrafiła w to wszystko uwierzyć, gdy znalazła się wieczorem przed przyjęciem, jadącą na Gare du Nord w eleganckim niebieskim wagonie, ściskając dłonie na kolanach w niecierpliwym oczekiwaniu: Paryż, w końcu była w Paryżu! Zobaczy swoją przyszłą parabatai i jej brata oraz śmietankę społeczności Nocnych Łowców i zrobi to wszystko w Paryżu.
Następnego dnia odnalazła się wpatrującą w długie lustro w ich pokojach w Hôtel Continental na Rue de Rivioli, zastanawiającą się, czy była tą samą dziewczyną, która okropnie cierpiała jeszcze kilka dni wcześniej. Jej mama pomogła jej wybrać sukienkę, pierzastą cytrynową kreację koronki i jedwabiu. Nie była do końca pewna czy jej pasowała, ale była bardzo elegancka.
Nawet Alastair spojrzał na nią z pewnym podziwem, gdy przyszedł po rękawiczki.
- Wyglądasz zaskakująco dojrzale - powiedział. Cordelia pomyślała, że dla Alastaira jest to prawdopodobnie odpowiednik pełnego omdlenia. Najwidoczniej on też dążył do osiągnięcia "dojrzałości", po założeniu brązowego szerokiego płaszcza z zapiętym tylko jednym guzikiem, pozwalając sobie także na nałożenie pomady na swoje czarne włosy, co, Cordelia musiała przyznać, sprawiało, że włosy lśniły zniewalająco.
- Wyglądasz jakbyś chciał komuś zaimponować na przyjęciu - droczyła się z nim Cordelia. - Komuś szczególnemu?
- Każdemu - Alastair pociągnął nosem. - Każdemu kto jest kimś.
Cordelia przewróciła oczami.
Jej tata był w bardzo dobrym humorze, gdy wsiedli do powozu krótko później, żartując i śmiejąc się. Jej mama była cicho, obserwując swojego męża z uśmiechem i zamyśloną miną i tacy byli przez całą podróż do paryskiego instytutu.
***
Ćwiczyła swój francuski, a kiedy imponująca postać Madame Bellefleur przywitała ich na progu Instytutu z wielkim entuzjazmem i pytaniami, zrozumiała je: powitanie, jak minęła ich podróż, czyż nie jest okropnie chłodno tej nocy. Zaczęła myśleć nad odpowiedzią i odkryła, że jej umiejętność mówienia po francusku opuściła jej mózgu w tej samej chwili.
Francuski jej taty był płynny i biegły, a Cordelia poczuła napływ dumy, gdy powiedział:
- Madame Bellefleur, kochana! Wyglądasz jeszcze piękniej niż dotychczas, Odile. Ale cóż w ciebie wstąpiło, że pracujesz przy otwieraniu drzwi?
Madame Bellefleur zaśmiała się, ciepłym śmiechem, który sprawił, że Cordelia natychmiastowo ją polubiła.
- Odesłałam pokojówkę, by się zabawiła. Lubię otwierać drzwi, Eliasie - może i jest to przyjęcie Herondale'ów, ale to mój Instytut.
Wewnątrz, Cordelia odeszła od swoich rodziców tak szybko jak to było możliwe i poszła poszukać swoich przyjaciół. Po pięciu minutach była beznadziejnie zgubiona. W przeciwieństwie do innych Instytutów, w których była, ten rozkładał się jako labirynt połączonych salonów. Każdy wyglądał tak jak poprzedni i był wypełniony dorosłymi, których w ogóle nie znała Cordelia, a do tego większość z nich mówiła szybko po francusku. Nie zauważyła żadnego Herondale'a a brzęczenie i gwar gości sprawiał, że czuła się coraz mniej jak światowiec na balu, a coraz bardziej jak dziewczynka, która zgubiła swoją mamę na targu.
Znikąd pojawił się wir spódnic, który szczęśliwie okazał się być Lucie Herondale, rzucającą się w objęcia Cordelii z ogromną siłą, ściskając ją z zachwytem.
- Cordelia, Cordelia, chodź, Christopher nauczy nas jak połykać ogień!
- Przepraszam? - powiedziała grzecznie Cordelia, ale Lucie już ją ciągnęła w stronę drzwi prowadzących do kolejnego salonu. - Kim jest Christopher?
- Christopher Lightwood, oczywiście. Mój kuzyn. Powiedział, że widział mężczyznę połykającego ogień w Convent Garden i że rozpracował jak to się robi. Jest bardzo naukowy, Christopher. - Lucie została szybko zatrzymana, a Cordelia spojrzała w górę, by dostrzec wysoką, szczupłą, starszą dziewczynę z ciemnymi włosami związanymi w warkocze na czubku głowy i uderzającym wyglądzie. Miała na sobie koronkową niebieską suknię, ale nosiła ją bez entuzjazmu. Uniosła brwi i spojrzała na Lucie. - A to jego siostra, Anna - powiedziała Lucie, jakby planowała te spotkanie.
- Christopher nie będzie jadł żadnego ognia dzisiejszej nocy - powiedziała Anna - ani w rzeczy samej niczego co nie jest kanapką.
Lucie powiedziała:
- Anno, to jest Cordelia Carstiars: zostanie moją parabatai. - Cordelia poczuła napływ ciepłych uczuć wobec swojej przyjaciółki - czuła się tak samotna przez większość czasu, ale tak naprawdę wcale nie była. Będzie miała parabatai i ani ona, ani Lucie nie będzie już nigdy więcej całkowicie samotna. W każdym razie tak jej się wydawało, że będzie czuć.
Anna jednak, tylko ledwo uniosła brew.
- Nie jeżeli Christopher spali Instytut, nie zostanie. - Przeniosła swoje przeszywające spojrzenie na Cordelię. - Carstairs? - zapytała z zainteresowaniem. - Jaki Carstiars?
Cordelia wiedziała o co chodziło. Posłała Annie uśmiech.
- Jem Carstairs jest moim kuzynem. Znam go bardzo słabo, niestety. - Jem, który był parabatai taty Lucie miał długą i tragiczną historię, która zakończyła się zostaniem przez niego Cichym Bratem. Teraz był Bratem Zachariaszem.
Czy mógłby tutaj być? Dziwnym było wyobrażenie sobie pośród świecącej, śmiejącej rozmowy, stukania kieliszków, ubranej w szaty cichej figury. Ale dlaczego nie byłby tutaj. Lucie mówiła o nim bez przerwy. Cordelia poczuła dreszcz nerwów na myśl o ponownym jego spotkaniu - zapał, ale również zmartwienie.
- Każdy Carstairs jest mile widziany. - Anna uśmiechnęła się beztrosko. - I oczywiście każdy parabatai Lucie jest zasadniczo członkiem rodziny. Skoro o tym mowa. - Obróciła się z powrotem do Lucie. - Nie namawiaj Christophera, Lucie. Wiesz jaki jest.
- To nie był mój pomysł! - zaprotestowała Lucie. - To Matthew go do tego namówił. Wiesz jaki on jest.
- Ja nie wiem -powiedziała Cordelia łagodnie.
Lucie spojrzała na nią z przerażaniem.
- Och, kochana, jakim okropnym gospodarzem jestem? Tutaj jest moja najlepsza przyjaciółka na świecie, a ja nawet nie przedstawiłam cię wszystkim! Anno, musimy iść. - Sięgnęła znowu po rękę Cordelii.
- Bardzo miło było cię poznać - powiedziała Cordelia do Anny.
Anna uniosła kieliszek w stronę Cordelii z delikatnym uśmiechem.
- Wzajemnie.
- Dobrze - opowiadała Lucie, ciągnąc Cordelię do kolejnego salonu. - Matthew to Matthew Fairchild, jest synem Konsul, ale nie martw się, jest w porządku i nie jest w ogóle zarozumiały, a zresztą ciocia Charlotte i wujek Henry prowadzili Instytut londyński, gdy mój papa był młody - mieszkał tam, wiesz - a oni są właśnie tam, witaj ciociu Charlotte! - Lucie pomachała szalenie ręką.
Cordelia spojrzała i szybko zauważyła Charlotte Fairchild - nawet ktoś tak nie żyjący w społeczeństwie jak ona rozpoznał Konsul - która była w trakcie mówienia czegoś bardzo poważnego do grupy wyglądającej na równie poważnych ludzi, i nie zobaczyła machania Lucie. To było zabawne: Charlotte była malutka jak ptak, mężczyźni wokół niej górowali nad nią, a jednak miała taki sposób bycia, że mimo wszystko dominowała pokój. Była to godna podziwu prezencja, myślała Cordelia.
Obok Charlotte był rudowłosy mężczyzna na krześle, który zobaczył machanie Lucie i odmachał szalenie z uśmiechem. Henry Faichild. Był za daleko, żeby porozmawiać, ale Lucie wskazała na Cordelię i uniosła brwi. Henry podniósł ręce wykrzyknął z radością, a Cordelia także pomachała, mniej szalenie od innych.
- Czy Matthew jest z nimi? - zapytała Cordelia. - Ten dosyć wysoki chłopak z włosami swojego taty?
Lucie prychnęła.
- Oj nie! Matthew byłby bardzo urażony. To jego starszy brat Charles. On jest, cóż...
- Jaki? - zapytała Cordelia.
- Dosyć nudny. - Lucie była na tyle dobrze wychowana by wyglądać na zawstydzoną swoim wyznaniem - Jest bardzo zainteresowany polityką i sprawami Nocnych Łowców, ale traktuje nas wszystkich jak dzieci.
- Jesteśmy dziećmi.
- Tak, ale on też! - powiedziała Lucie niecierpliwie. - Ale nie dowiedziałabyś się tego z jego zachowania. - Westchnęła. - Mimo wszystko, jest nawet w porządku. Kolejny salon!
Z szybkością błyskawicy, Lucie poprowadziła ją do reszty osób, które Lucie uważała za ważne, by Cordelia poznała. Jej ciocia Cecily i wujek Gabriel - Gabriel jak się okazało był wśród grupy otaczającej Charlotte - którzy byli rodzicami Anny i Christophera. Jej ciocia Sophie, która pracowała kiedyś w Instytucie jako Przyziemna, przeszła Wstąpienie i poślubiła brata Gabriela - Gideona.
Gideon, Lucie wyjaśniła, nie był obecny, ponieważ Thomas - och jaka szkoda, że Cordelia nie miała okazji poznać Thomasa, który nigdy nie pozwoliłby Christopherowi podejść do ognia, by go połknąć - ale wracając, Thomas złamał nogę i Gideon został z nim w domu.
- Są także starsze dziewczęta - powiedziała posępnie Lucie. - Barbara i Eugenia. Ale nie są podobne do nas. Nawet ich tutaj nie ma; miały dzisiaj wieczorem, co innego do zrobienia. Możesz to sobie wyobrazić?
Cordelia nie była pewna, czy miała potrafić to sobie wyobrazić, czy nie, nie poznawszy wcześniej żadnej z tych dziewcząt, więc tylko pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Lucie! - Kobieta z masą kręconych rudych włosów szła szybko w ich kierunku. - Potrzebuję kogoś do pomocy, by wyciągnąć srebrną zastawę. Gratulacje, dziewczyno, zostałaś zatrudniona.
- Bridget - zaprotestowała Lucie. - Bridget była moją nianią, kiedy byłam na tyle mała by mieć nianię - wytłumaczyła Cordelii.
- A teraz dalej trwa twoje odpłacanie się za moją dobroć - powiedziała ostro Bridget. - poprzez wyciąganie srebra. Chodź.
- Mogę pomóc - powiedziała Cordelia.
Bridget wyglądała na urażoną.
- Nie pozwolę, by gość pracował podczas przyjęcia. Ta tutaj gospodaruje. - Pociągnęła Lucie, która posłała Cordelii błagalne spojrzenie pełne przeprosin, kiedy zniknęła w tłumie.
To sprawiło, że Cordelia wróciła do kręcenia się trochę bez celu. Może, pomyślała, wróci i porozmawia z Anną, która była taka miła. Może poszuka swojej własnej rodziny i zobaczy jak dają sobie radę.
Ale gdzie była jej rodzina? Po kilku minutach poszukiwania, zobaczyła swoją mamę, która wydawała się niezwykle na swoim miejscu, opowiadając jakąś historię zainteresowanemu tłumowi. Ale nie potrafiła nigdzie znaleźć swojego taty i Alastaira. Było to oczywiście duże przyjęcie, ale sądziła, że jej tata będzie przy mamie, a jeżeli nie przy niej, to że będzie oczarowywać swoją własną grupkę osób. Cordelia wiedziała, że był drugą najbardziej podekscytowaną osobą, by pojawić się na tym przyjęciu, zaraz po niej. Więc gdzie się podziewał?
Możliwe, pomyślała, że wymknął się do biblioteki. Zresztą sama chciała zobaczyć jak wygląda biblioteka w tym Instytucie. Udało jej się zapytać kogoś ze służących po francusku o drogę. Trzeba było zejść na dół żelaznymi, kręconymi schodami, a Cordelia pozwolilła sobie czuć się jak księżniczka opuszczająca wieżę.
Biblioteka miała bardzo wysoki sufit, a podłoga była wypełniona starymi, ciężkimi dębowymi regałami, które były zapełnione książkami tak gęsto, że uginały się pod ich ciężarem, aż trudno było uwierzyć, że jeszcze się nie rozpadły. Cordelia od razu pokochała to miejsce. Rozpadało się w najbardziej piękny sposób. Światło było ciepłe i pomarańczowe, a kurz spokojnie się w nim unosił. W powietrzu czuć było zapach starego papieru, a w różnych miejscach stały krzesła pokryte starą, popękaną i poplamioną czerwoną skórą.
Po przeciwnej stronie pokoju rzeczywiście była postać na parapecie, zwinięta z książką, ale to nie był jej tata. Gdy podeszła bliżej, czarnowłosa postać podniosła głowę, by na nią spojrzeć i zdała sobie sprawę, że był to James Herondale."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz