Rozdział I
Wolni od pragnień i wolni od burz,
Dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche.
Algernon Charles
Swinburne, Ogród Prozerpiny
( Przełożył Wilam Horzyca)
Marzec 1880 rok,
Londyn
Nóż utknął dokładnie w środku okręgu.
William Butlerin odgarnął z twarzy mokre od potu czarne włosy. W tym pokoju
zawsze najlepiej mu się myślało. Mógł oderwać się od całego zamętu w jego
życiu.
Jeszcze nie dawno nie różniło się ono
zbytnio od egzystencji każdego Boskiego Mówcy, ale wszystko się zmieniło parę
miesięcy temu, kiedy jego najlepsza przyjaciółka dosłownie zniknęła. Wszyscy
szukali jej przez wiele dni, tygodni, które przeradzały się w miesiące, ale w
zamian nie dostali nawet strzępu jakiejkolwiek informacji. Chłopak spędził
wiele nocy na zastanawianiu się co się dzieje z jedyną osobą na świecie, która
umiała czytać z jego twarzy jak z książki. Tylko kiedy był sam pozwalał sobie
na momenty melancholii i refleksji. Przy innych zachowywał się jak
najnormalniej się dało zważywszy na to, że jedna z najlepszych Boskich
Mówczyni, a do tego bardzo młoda dama została porwana. Chłopak chodził
wszędzie, pytał o nią wszystkich. Jednak nie dowiedział się niczego
interesującego.
Kiedy zamykał oczy ciągle widział jej
przejętą twarz kiedy coś działo się z jednym z jej ulubionych bohaterów
książkowych, które przeradzało się w przerażenie kiedy chłopak wchodził do
pokoju i krzyczał, że bohater, o którym dziewczyna akurat czytała nie żyje.
Potem oczywiście dostawał tą książką po głowie, ale było to warte ujrzenia jak
jej oczy jaśnieją w mroku.
Teraz William to utracił. Kiedyś większą
część dnia spędzał na rozmowach z przyjaciółką, a resztę na treningu. Teraz nie
miał co robić, więc cały dzień przesiadywał w sali treningowej, nazywanej przez
domowników Płótnem, wyładowując swoją frustrację i strach na ścianach i meblach
w pomieszczeniu.
- Znowu niszczysz dom, Will? -
zapytał ktoś zza jego pleców. Był to damski głos. William powoli się odwrócił.
W drzwiach stała wysoka dziewczyna, ubrana w czerwoną suknię. Jej jasne włosy
spięte były w wysoki kok, z którego wymykały się niesforne loki. Jej błękitne
oczy wpatrywały się w nóż nadal wbity w krąg. – Jeśli nie znajdziesz innego
sposobu na rozładowanie gniewu to za niedługo będziemy musieli przestać używać
tego pokoju, ponieważ jeszcze nam się dach zwali na głowy.
- Ja nie niszczę. Ja buduję.
- A niby co?
- Nowe mięśnie na brzuchu i
barkach.
- Bardzo śmieszne. –
odpowiedziała gniewnym tonem, ale z uśmiechem. Jednak kiedy zobaczyła, że
chłopak dalej jest smutny, zniknął z jej twarzy.
- Oj rozchmurz się. A tak w
ogóle to…
- Will! Julia! Schodźcie na
dół! – ktoś krzyknął z dołu.
- Wiesz o co może chodzić? –
zapytał chłopak. Jednak było widać, że nie jest zbytnio zainteresowany
odpowiedzią. Stał chwilę bez ruchu, czekając aż Julia coś powie. Jednak nic nie
usłyszał.
- Juliet…? – tak młodzieniec
nazywał Julię, kiedy chciał ją zdenerwować. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Był
pusty. Z westchnieniem chłopak zszedł po schodach do bawialni.
Na parterze było ciemno. Ani jedna świeca
nie była zapalona. Chłopak zaczął odczuwać niepokój. W domu nigdy nie było
ciemno. Zaczął iść na oślep do bawialni, dotykając ściany opuszkami palców. Po
paru chwilach poczuł, że wszedł na perski dywan. Był na miejscu. Ale dalej było
ciemno. Powoli zaczynał się bać. „A jeśli coś się stało. Może teraz osoba,
która porwała Char przyszła zabrać resztę osób, dzięki, którym nie wpadłem w
paranoję.”- myślał chodząc po ciemnym pokoju. Nagle uderzył o coś nogą. To
„coś” miało bardzo dziwny kształt i przypominało trochę… . Nagle chłopak usłyszał szepty, a po chwili
wszystkie światła rozbłysły.
- Niespodzianka! - usłyszał.
Zaczął mrugać załzawionymi oczami. Kiedy już widział wyraźnie zorientował się,
że wpadł na stopę mężczyzny, który stał przed nim. Był wysoki, barczysty, o
prostych, czarnych włosach i fiołkowych oczach. Obok niego stała kobieta.
Sięgała mu do podbródka. Była drobna i szczupła. Jej gęste brązowe, kręcone
włosy okalały jej twarz, a w zielonych oczach czaiły się wesołe iskierki, ale
jeśli lepiej się przyjrzało to widać w nich było lekką obawę.
- Mamo, tato, o co chodzi?
- A jak myślisz?- zapytał
wysoki mężczyzna, o czekoladowych oczach i włosach. Obok niego stała Julia oraz
jej brat bliźniak John. Obydwoje mieli takie same blond włosy i błękitne oczy.
- Nie wiem Teodorze.
- Jaki jest dzisiaj dzień?-
zapytał tata Willa.
- Piątek.
- A data?
- 19 marzec 1880 rok.
- Czyli….?- widząc puste
spojrzenie syna jego tata powiedział – Twoje siedemnaste urodziny.
- Rzeczywiście.
- Zapomniałeś kiedy są twoje
urodziny syneczku?- zapytała z czułością jego mama.
- Nie mamuś. Po prostu nie
sądziłem, że będziemy je świętować.
- Dlaczego, by nie?
- Char zaginęła, nie wiemy co
się z nią dzieje. Nie sądzę, żeby to był dobry czas na zabawy.
- To, że twoja najlepsza
przyjaciółka zaginęła... - widząc, napinające się ramiona Willa kobieta
powiedziała - Leonard!- ostrzegła męża.
- Co, Lucie?- szepnął - musimy
z nim porozmawiać…
- To, że nasza siostra
zniknęła, nie oznacza, że musimy pogrążać się całkowicie w rozpaczy. -
powiedziała Julia - Nam też jest bardzo ciężko, ale nie możemy myśleć 24
godziny przez całe dnie tylko o tym, bo naprawdę możemy tego psychicznie nie
wytrzymać. A więc, stwierdziliśmy, że najlepiej dla wszystkich będzie jeśli
choć na chwilę wszyscy będziemy świętować. A nie ma na to lepszej okazji niż
urodziny.
- No nie wiem. Lepszym może
być np. Boże Narodzenie.- powiedział Will
- Ona tak tylko powiedziała,
żeby cię udobruchać. Chodziło jej raczej o to, że ty, a dokładniej twoja duma
będą bardziej zadowolone. – poprawił swoją siostrę John.
- No nie wiem…
- A nie chcesz zobaczyć swoich
prezentów? Nie wiemy, czy da się je zwrócić. – zaczęła podpuszczać go mama.
- Tymi prezentami to mnie
przekonałaś. – powiedział z uśmiechem solenizant.
- Willi! – chłopak natychmiast
obrócił się, słysząc to określenie. Tylko jedna osoba nazywała go w taki
sposób. Nie mylił się. Z kuchni wybiegła jego piętnastoletnia sistra Stephanie.
Jej długie, brązowe włosy tworzyły jeden wielki, artystyczny nieład. Jej
niebieskie oczy błyszczały ze szczęścia. Rzuciła się mu na szyję, omal nie
przewracając. Chłopak objął ją i odwzajemnił uścisk. Stephanie była jedyną
osobą, która rozumiała jego rozterki. Jedyną osobą, która naprawdę go
rozumiała.
- Wszystkiego najlepszego! –
wykrzyknęła, kiedy wypuścił ją z objęć.
- Stephie! Dlaczego
zniszczyłaś swoją piękną fryzurę,, nad którą tak długo pracowałam? – zapytała z
wyrzutem mama.
- Przepraszam mamusiu –
dziewczyna zrobiła skruszoną minę. Pani Butlerin zmiękła.
- No dobrze kochanie. Nic się
nie stało. Tylko następnym razem jej nie niszcz.
- Oczywiście – dziewczyna pokiwała
głową.
Wszyscy w bawialni wybuchnęli śmiechem. Każdy
wiedział, że siostra Willa nienawidziła mieć związanych włosów. Wolała biegać po
ogrodach, otaczających dom państwa Butlerin z rozpuszczonymi włosami. Bardzo
często chowała za nimi twarz oraz uwielbiała ich delikatne łaskotanie na karku.
A jej słodkie loczki, powstające wskutek wilgotnego powietrza, więc bardzo
często rozczulały wszystkich, a to była przydatna broń, jeśli chciało się
czegoś dokonać w domu.
- Czas na tort – oznajmił
uśmiechnięty tata Williama. Poszedł do kuchni po ciasto. W przeciwieństwie do
większości rodzin, w tej części klanu to mężczyźni gotowali. Kobiety też, ale
nie było twardo określone, że tylko kobiety mają zajmować się gospodarstwem.
Kiedy zniknął w sąsiednim pokoju, wszyscy
podeszli do stołu. Był to okrągły mebel, zrobiony z mahoniu. Dookoła niego
znajdowało się osiem krzeseł. Obite zostały wygodnymi poduchami, aby można było
długo biesiadować. Siedzenia nie były podpisane, ale i tak każdy wiedział gdzie
jest jego miejsce. Will zajmował miejsce, na którym najczęściej zasiadał pan
domu, czyli Leonard. Odstępowano od tej zasady tylko wtedy, gdy któreś z dzieci
państwa Butlerin miało urodziny. Chłopak czekał na swojego ojca na szczycie
stołu. Po jego lewej stała jego siostra. Obok niej znajdowały się miejsca ich
rodziców, następnie wujka Johna, Julii i Charlotte, Teodora, na którego
przyjaciele i rodzina mówili najczęściej wujku Teo lub po prostu Teo. Obok
niego stały krzesła, które miały zostać zajęte przez Johna i Julię. Tylko jedno
krzesło było wolne. Miejsce po prawej solenizanta. To puste miejsce było dla
Willa niczym cios w serce. Miało być zajęte przez Charlotte Miltonin, młodszą
siostrę Johna i Julii, a jego najlepszą przyjaciółkę. Przez cały rok
dziewczyna z niecierpliwością wyczekiwała dnia jego rodzin. Wyczekiwała go
nawet bardziej niż on. Cały czas chodziła i mówiła mu, że przyszykowała dla
niego coś wspaniałego. To jeszcze bardziej rozbudzało jego ciekawość, a był z
natury bardzo ciekawskim chłopakiem. Niestety, prawdopodobnie już nigdy nie
miał się dowiedzieć co to było.
- Mmm... Pyszny tort. –
powiedział rozmarzonym głosem John.
- Will. – szepnęła Stephanie –
Willi siądź.
Do chłopaka dopiero po chwili dotarł sens
słów wypowiedzianych przez jego siostrę. Zorientował się, że ciągle stał, mimo
że reszta już od kilku minut spożywała jego tort urodzinowy, a John jadł już
trzeci kawałek. Po cichu opadł na krzesło, patrząc pustym wzrokiem na swoją
porcję.
- Willi – chłopak przeniósł
swoje spojrzenie z talerza na Stephie – Kiedy znajdziemy Charlotte to
dostaniesz swój wymarzony prezent.
Młodzieniec nie mógł pojąć jak to się
stało, że tylko jego młodsza siostra, która miała całkowicie inne problemy niż
on, najbardziej ze wszystkich obecnych przy stole wiedziała co go trapi oraz
jak mu pomóc. Może chodziło o to, że byli rodzeństwem. Relacja ta zawsze
podlegała innym regułom niż wszystkie inne. A może chodziło też o to, że Char
była autorytetem dla Stephanie, więc teraz dziewczynka chciała być taka jak
ona, a to Char zawsze była tą, która pocieszała Willa.
- Czas na prezenty! – wykrzyknęła uśmiechnięta
mama. Podbiegła do swojego małego dżentelmena (tak go nazywała) i pociągnęła go
w kierunku schodów.
I jak? Podoba się? :)