Londyn 1878 rok
Jak zawsze o tej porze wszyscy,
za wyjątkiem Henry’ ego, który pracował w swojej krypcie, znajdowali się w
jadalni, spożywając w spokoju śniadanie. Charlotte siedziała na środku stołu,
po jej lewej Will, zaś po jego lewej siedziała Tessa. Ubrana była w jedną z
sukien uszytych ze ślubnej wyprawki Charlotte – w kremowe i szare poziome paski,
dzięki którym oczy dziewczyny przybierały barwę czystego nieba,
przeświecającego czasami przez gęste londyńskie chmury. Była to ta sama suknia,
którą Tessa miała na sobie, gdy rozmawiała z Willem w bawialni.
Nagle przed oczami chłopaka rozbłysło
białe, oślepiające światło, a kiedy powoli zgasło po jak się wydawało chłopakowi
niekończącej się wieczności, przed swoimi zamkniętymi powiekami ujrzał
bawialnię – tak wyraźnie jakby naprawdę się w niej znajdował. Ujrzał żywe
kolory pokrywające obicia foteli, ciepły ogień w kominku, buchające co jakiś
czas polana, długie zasłony przysłaniające widok na ulice, polne i zimowe pejzaże
namalowane na płótnach, wiszących na ścianach, siebie samego, bladego jak sama
śmierć z granatowymi plamami pod oczami, siedzącego głęboko w wielkim fotelu z
rękami ciasno splecionymi, aby nie pokazać jak bardzo drżą oraz Tessę pochylającą
się nad oparciem, patrząc na niego wielkimi oczami koloru wzburzonego nieba.
Mówiła słowa, które pojedynczo nie miały znaczenia, ale połączone w jedno
zdanie, wymawiane przez właśnie tę dziewczynę były jak ostry nóż powoli wbijany
przez ukochaną osobę z rozmysłem prosto w serce, aby zadać jeszcze większy ból.
Will nie mógł wytrzymać napierających na
niego z każdej strony bolących wspomnień. Uderzały o niego z niekończącą się
siłą jak rzeka o bardzo słabą tamę, która z każdym kolejnym uderzeniem wybrzuszała
się i zmieniała kształt, tracąc swoje części, a przez to tworząc malutkie
szczeliny przez które wydostawała się woda, która stwarzała jeszcze większe
szkody, powiększając dziury i zadając jeszcze ogromniejszy ból.
Chłopak zgiął się wpół jakby tym samym
zdołał powstrzymać swoje uczucia przed uwolnieniem na wolność. Przez jego ciało
przetoczyła się ogromna fala nagiego cierpienia. Poczuł ucisk w piersi i emocje
związane ze złamanym niedawno, jeszcze nie zagojonym, sercem: zrezygnowanie,
cierpienie, ból, niedowierzanie, odrzucenie, niespełnienie, poczucie, że zrobiło
się coś źle i było niewystarczająco dobrym, idealnym. No i oczywiście strach,
że publicznie powie się coś co może dać wszystkim dowód na to, że jest się
zakochanym bez pamięci w tej właśnie dziewczynie, że żywi się do niej
nieodwzajemnione uczucie choć usilnie chce się udowodnić, że to nieprawda. Było
to o tyle bardziej okropne, ponieważ pani jego serca miała również we władaniu
serce chłopaka, który był parabatai Willa a tym samym połową jego duszy.
Usłyszał głos Tessy i swój własny we
wspomnieniu, choć wydawało się, że to wcale nie przeszłość, a teraźniejszość.
- Jem mi się oświadczył, a ja
się zgodziłam.
- Kochasz go?
- Kocham.
Znowu przed jego oczami wybuchło białe światło.
Jednak chłopak dalej znajdował się w bawialni.
- Will? – zaniepokojony głos
wdarł się w potok bolesnych wspomnień. Głos tak znajomy jak jego własny. Powoli
otworzył oczy, odcinając się tym samym od bolesnej retrospekcji. Bez udziału
woli jego ciało zwinęło się w kłębek na krześle. Czoło miał przyciśnięte do
porcelanowego talerza. Will pomyślał nieprzytomnie, iż dobrze, że nic nie zjadł
na śniadanie, inaczej w jego włosy wplątałyby się resztki jedzenia. Ręce miał
ciasno owinięte wokół brzucha jakby chciały uchronić trzewia przed wydostaniem
się z ciała chłopaka. Nogi pod stołem splotły się w wąski supeł. Całe jego
ciało przechodziły co jakiś czas gwałtowne dreszcze. Oddechy Willa były krótkie
i płytkie. Podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła. Wszyscy wpatrywali się w
niego z szeroko otwartymi oczami. To Jem go zawołał. Trzymał rękę na jego
ramieniu, opierając łokcie na krześle Tessy, które oddzielało krzesła
przyjaciół. Jem patrzył na niego z niepokojem. Jego narzeczona wpatrywała się w
Willa również z niepokojem, ale też z czającym się gdzieś głęboko przerażeniem
i zrozumieniem jakby wiedziała co było powodem jego cierpienia, ale nie chciała
do końca w to uwierzyć.
- Will wszystko w porządku?
Dobrze się czujesz? – Charlotte wstała z krzesła i podeszła do chłopaka położyła
mu dłonie na rękach i spojrzała prosto w jego oczy.
- Tak, oczywiście. Wszystko
jest w najlepszym porządku – wydawało się, że nikt nie uwierzył w jego słowa.
- Jesteś pewien? Jeszcze nigdy
nie widziałam cię w takim stanie. Ani tak smutnego, ani tak bardzo roztrzęsionego.
Zupełnie jakby ktoś ci… - Charlotte urwała, zapewne bojąc się reakcji chłopaka.
Mimo, że wiedziała o klątwie, zresztą tak jak reszta mieszkańców Instytutu,
dalej była ostrożna kiedy mówiła o takich sprawach do Willa, bojąc, że zachowa
się tak jak wcześniej. Chłopak w ogóle jej się nie dziwił.
- Złamał serce – dokończył Jem.
- To jest niedorzeczne –
oświadczyła ostro Tessa. W jednej chwili wszyscy przenieśli wzrok z Willa na
dziewczynę. Speszona spuściła wzrok, a po chwili powrotem go uniosła i ciągnęła
dalej swą wypowiedź – Chodzi mi o to, że chyba żadna dziewczyna nie byłaby w
stanie złamać serca Willowi. Jesteś za bardzo… idealny – dodała przyciszonym
głosem. Tak, żeby tylko stojący obok niej Will był w stanie usłyszeć ostatni
wyraz - Nie możliwe, żeby jakaś dziewczyna chciała cię zostawić dla innego.
- Każdemu można złamać serce –
powiedział Gideon.
- A wracając do ważniejszej
kwestii, chciałabym zauważyć, że jednak chyba
z panem coś jest jednak nie w porządku. Wiem, że nie powinnam się
wtrącać, lecz ostatnio zauważyłam, że je pan o wiele mniej niż jeszcze przed
paroma tygodniami. Czy jest panicz pewien, że nie jest chory? – zapytała wychodząca
z kuchni Sophie. Pokojówka popatrzyła na niego czujnie, a Will poczuł
nieodpartą chęć, aby schować się w miejscu gdzie nikt go nie znajdzie.
Podejrzewał, że dziewczyna wie więcej niż inni członkowie ich małej rodziny. I
tego najbardziej się obawiał.
Gideon nie spuszczał z niej wzroku odkąd
weszła do jadalni. Gdy skończyła mówić, pokiwał z roztargnieniem głową i zwarli
się porozumiewawczym spojrzeniem. William nie wiedział, czy Lightwood ma takie Zamo
zdanie w tej sprawie jak ona, czy tez po prostu chce zyskać w jej oczach.
Cecily podeszła do niego, swojego brata z
rozszerzonymi oczami, następnie wyciągnęła ręce, objęła go i mocno przytuliła.
Will poczuł zapach dzikiej róży i polnych kwiatów. Zamknął oczy i wciągnął
głęboko powietrze, chłonąc ten zapach. Jego galopujące serce zaczęło powoli
zwalniać, pozwalając tym samym na normalny oddech.
Odwzajemnił uścisk. Cecily opuściła na
chwilę ręce, zdziwiona. No tak, przecież przez ostatnie tygodnie nie okazywał
jej wiele braterskich uczuć. Lepiej powiedzieć, że nie były na pierwszy rzut
oka widoczne. Co wcale nie oznaczało, że się o nią nie troszczył. Wręcz
przeciwnie. Swoim zachowaniem próbował namówić ją do powrotu do domu, a tym
samym do bezpieczeństwa i komfortu. Potem znowu go przytuliła i wszytko było
tak jak powinno być. Po długiej chwili jego siostrzyczka wstała
- Już ci lepiej braciszku? –
zapytała z uśmiechem, ale również z niepokojem czającym się w ciemnoniebieskich
oczach.
Zanim zdążył odpowiedzieć do jadalni wpadły
Henry. Dosłownie wpadł. Mocno złapał się klamki, odzyskując równowagę.
Charlotte podbiegła do niego parę kroków, zatrzymując się w odległości kilku
stóp. Wszyscy siedzący przy stole również wstali i podeszli do Charlotte, która
wpatrywała się w swojego męża, trzymając, Will podejrzewał, że nieświadomie,
rękę na swoim brzuchu.
Henry wyglądał trochę przerażająco. Trochę
jak Kalif Vathek kiedy podstępem wysłał pięćdziesiąt najpiękniejszych dziewcząt
oraz pięćdziesięciu najprzystojniejszych chłopców ze swojego królestwa, aby
pewien potwór mógł je pożreć. A tylko po to, żeby jego niezahamowana rządza
posiadania mogła zostać zaspokojona przez największe bogactwa świata, które i
tak okazały się jego największą zgubą.
Branwell był ubrany w białą koszulę o
podartych rękawach, ogniście pomarańczową kamizelkę i brązowe spodnie od kolan
w dół pokryte smołą i olejem. Przez ramię miał przewieszony czarny, roboczy
fartuch cały pokryty pyłem węglowym. Włosy sterczały na wszystkie strony jakby
Henry wiele razy przeczesywał je rękami. Okulary były przekrzywione, lekko
przybrudzone czarnymi wydzielinami maszyn. Oczy błyszczały z podekscytowania.
Na jego twarzy, mimo widocznego i odczuwalnego zmęczenia, malowało się
bezgraniczne szczęście.
- Mój wynalazek działa –
wykrzyknął nim ktokolwiek powiedział choćby słowo.
- A do czego służy? – zapytała
jego żona.
- Do podróży w czasie –
oznajmił. Will usłyszał jak wszyscy wciągają powietrze. Nie wiedział co ma na
to odpowiedzieć. Zresztą inni chyba też nie kwapili się, aby coś
powiedzieć.
- Co tak zaniemówiliście? –
zapytał rozbawiony Henry. – Niestety jest za duży, aby go przynieść, więc aby
go zobaczyć musicie pójść ze mną do mojej krypty – I nie czekając na odpowiedź
wyszedł z pokoju.
Reszta popatrzyła na siebie i bez słowa
wyruszyła za podskakującym wynalazcą. Usłyszał, że Gideon namawia Sophie, aby
poszła z nimi. Po chwili usłyszał, że dziewczyna się zgadza oraz szczęk zamka.
Charlotte oświecała drogę magicznym
kamieniem. Pochód zamykała Sophie. Kiedy dotarli do schodów, prowadzących do
podziemi zaczęli iść jeden za drugim, mocno trzymając się poręczy. Gdy doszli
do drzwi, za którymi znajdowało się laboratorium, Henry odwrócił się i
zatrzymał ich.
- Poczekajcie tutaj. Wejdzie
dopiero gdy was zawołam.
Pokiwali głowami. Wszedł do krypty,
zamykając za sobą dokładnie drzwi. Will nie mógł się już doczekać, by zobaczyć
to nad czym Henry tak długo pracował. A do tego podróż w czasie… Chłopak nie
mógł sobie wyobrazić, że mógłby zobaczyć jaki świat był i jaki się stanie. To
było coś niesamowitego.
Usłyszał głosy dochodzące z pomieszczenia
przed nimi. Jeden należał do Henry’ ego. Był podekscytowany, ale również trochę
zdenerwowany. Brzmiało to tak jakby mówił sam do siebie. Po kilku minutach Will
usłyszał drugi głos. Wiedział tylko, że był to męski, znajomy głos. Jednak nie umiał
stwierdzić do kogo należy. Teraz dwójka mężczyzn prowadziła konwersację.
Nagle drzwi się otworzyły, a w progu
pojawiła się piegowata, rozgorączkowana twarz Henry’ego.
- Możecie wejść.
Will wymienił spojrzenia ze
swoimi towarzyszami. Ci z zachętą pokiwali głowami, mówiąc mu bez słów, że to
on ma wejść pierwszy. Przełknął ślinę i popchnął drzwi.
Dziewczyno, jak mogłaś skończyć w takim momencie?? Uwielbiasz się nade mną znęcać :c
OdpowiedzUsuńOpowiadanie cudowne! Przeczytałam go w mgnieniu oka.
Opisy jak z książki. Szczególnie opis emocji Willa (niedawno przestałam przeżywać Mechaniczną Księżniczkę, a teraz znowu czuję, że będzie mi się śniła po nocach :D). Biedny, szczególnie gdy nie wie, że Tessa odwzajemnia jego uczucia.
Ale jak mogłaś tak skończyć?
Dasz tylko małą podpowiedź, z kim rozmawiał Henry? Proooszę.
Przepraszam, że tak chaotycznie, ale strasznie się wczułam w to opowiadanie.
Mam nadzieje, że dodasz szybko!
Serdecznie pozdrawiam i ściskam :*
Czarna
Świetne opowiadanie. Czytając je miałam wrażenie iż siedzę z nosem w książce samej Cassandry Clare. :D Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne fragmenty.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Nanami89