"Flash fiction" - opowiadania Cassandry o bohaterach TLH


"Świąteczna Kolęda Lightwoodów"


"Londyn, 1889 rok

     Will Herondale był przepełniony duchem świąt, a Gideon Lightwood uważał to za bardzo irytujące.
      Tak naprawdę to nie tylko Will się tak zachowywał; on i jego żona Tessa wychowywali się w przyziemnych okolicznościach dopóki byli prawie dorośli, więc ich wspomnienia dotyczące świat Bożego Narodzenia zawierały miłe rodzinne wspomnienia i dziecinne uciechy. Budzili się z nimi do życia razem z resztą Londynu, jak co roku.
       Wspomnienia Gideona o świętach zawierały głównie przepełnione ludźmi ulice, za bardzo doprawione jedzenie oraz zapijaczonych przyziemnych kolędników, którzy wymagali ratunku od  bardziej niebezpiecznych londyńskich pierwiastków, gdy kolędowali całą noc, wierząc, że całe zło i niegodziwość zniknęły z tego świata, do momentu, w którym zostały zjedzone przez demony Kapre, zmienione w choinki. Tak dla przykładu.
        Urodzony i wychowany jak Nocny Łowca, Gideon, oczywiście, nie obchodził Bożego Narodzenia i zawsze odnosił się do londyńskiej obsesji na temat tego święta z otumanioną obojętnością. Przez większą część swojego dorosłego życia mieszkał w Idrisie, gdzie zima niosła alpejską głębię i nie dało się znaleźć świątecznej girlandy czy petardy. Zima w Idrisie zdawała się być bardziej uroczysta niż Boże Narodzenie, o wiele starsza niż Boże Narodzenie. To był dziwny aspekt Idrisu: podczas gdy większość Nocnych Łowców kończyła świętując święta ich lokalnych przyziemnych, a chociaż takie, które wylewały się na ulice z dekoracjami i publicznymi festynami, Idris w ogóle nie miał świąt. Gideon nigdy się nad tym nie zastanawiał; wydawało się oczywistym być, że Nocni Łowcy nie brali sobie urlopu. To było błogosławieństwo i przekleństwo bycie jednym z nich. Nocnym Łowcą było się cały czas.
        Nie dziwnym było, że niektórzy nie umieli tego znieść i odchodzili do przyziemnych żyć. Tak jak w zasadzie zrobił tata Willa Herondale'a, Edmund.
        Może własnie dlatego duch świąt Willa tak bardzo go irytował. W ostatnich latach polubił Willa Herondale'a i uważał go za swojego dobrego przyjaciela. Miał nadzieję, że kiedy ich dzieci będą starsze, one także się zaprzyjaźnią. Jeżeli Thomas będzie zdrowy do tego czasu. Wiedział też, że Will umyślnie przedstawiał się jako głupiutkiego i dość durnego, ale naprawdę był bystrym i wnikliwym szefem instytutu i bardzo dobrym wojownikiem.
        Ale gdy Will nalegał by pójść zobaczyć wystawy okienne na Selfridge, nie mógł przestać martwić się, że chyba, Will miał jednak zasadniczo niepoważny umysł.
- Oxford Street? Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem? Czyś ty oszalał?
- To będzie zabawa! - powiedział Will z lekką melodią w swoim walijskim akcencie, oznaczającą, że był trochę za bardzo podekscytowany. - Wezmę Jamesa, a ty Thomasa i pójdziemy na spacer. Wypijemy po drinku w Diabelskiej Tawernie, gdy będziemy wracać, co ty na to? - Poklepał Gideona po plecach.
        Gideon nie był w Londynie od dłuższego czasu. Jako jeden z najbardziej zaufanych doradców Konsul, nie tylko mieszkał w Idrisie, ale rzadko znajdował okazje, by wyjechać. Zostawał także dlatego, by jego syn Thomas mógł oddychać świeżym powietrzem Lasu Brocelind, a nie tym z tego brudnego, zamglonego miasta.
         Tego brudnego, zamglonego miasta powtórzył w jego głowie głos jego ojca, a Gideon był za bardzo znużony, by uciszyć głos jego ojca, jak to zwykle robił, gdy Benedict wkradał się. Martwy od więcej niż dekady, a jednak ciągle nie mógł zamilknąć.
          Jego brat Gabriel także mieszkał w Idrisie, ale z mniej jasnych powodów. Możliwe, że nie chodziło tylko o złe powietrze; możliwe, że oboje byli szczęśliwsi żyjąc daleko od domu Benedicta Lightwooda. I wiedzy, że obecny mieszkaniec tego domu nie chciał rozmawiać z żadnym z nich.
         Ale teraz Gideon przybył do Londynu z Thomasem, tylko ich dwoje, zostawiwszy Sophie i dziewczynki w Idrisie. Potrzebował rady na temat Thomasa, ludzi z którymi mógł dyskretnie przedyskutować problem. Potrzebował porozmawiać z Willem i Tessą Herondale oraz konkretnym Cichym Bratem, który bardzo często mógł być znaleziony w ich pobliżu.
          W tym momencie zastanawiał się, czy to był dobry pomysł. "Porządny, orzeźwiający spacer" był dokładnie takim typem angielskiego nonsensu, którego na wpół spodziewał się usłyszeć od Willa na temat Thomasa, ale "porządny spacer wzdłuż najbardziej zatłoczonej ulicy w Londynie na trzy dni przed świętami" było na takim poziomie nonsensu, że nie był na to przygotowany.
- Nie mogę zabrać Thomasa do tego tłumu - powiedział Willowi. - Będzie poobijany.
- Nie będzie poobijany - powiedział lekceważąco Will. - Nic mu nie będzie.
- A poza tym - powiedział Gideon. - Będziemy przykuwać uwagę. Przyziemni ojcowie nie mają w zwyczaju chodzić z dziećmi w wózkach, wiesz?
- Weźmiemy naszych synów na barana - powiedział Will. - I niech Anioł ma w opiece każdego, kto będzie na to narzekał. Świeże londyńskie powietrze będzie korzyścią dla każdego z nas. A witryny mają być prawdziwym widowiskiem w tym roku.
- Świeże londyńskie powietrze - powiedział oschle Gideon - jest ciężkie jak melasa i koloru zupy grochowej. - Ale zgodził się.
            Wcześniej zostawił Thomasa w pokoju dla dzieci, gdzie Tessa pilnowała jego i Jamesa. Będąc o cały rok starszym od Jamesa, Thomas nie zawsze rozumiał co James umiał, a co nie umiał zrobić, czy zrozumieć. Tessa martwiła się, że James zostanie zraniony. Jednak Gideon bardziej martwił się o Thomasa, który ciągle był mniejszy od Jamesa, mimo różnicy wieku. Był także bledszy od Jamesa i mniej krzepki. Dopiero niedawno doszedł do siebie po swojej ostatniej okropnej gorączce, która przyprowadziła do ich domu w Alicante nieznanego im Cichego Brata, by go zbadać. Po czasie Cichy Brat oznajmił, że Thomas wyzdrowieje i wyszedł bez dalszej rozmowy.
           Ale Gideon chciał odpowiedzi. Gdy podniósł teraz Thomasa, nie mógł przestać myśleć o tym jak lekki był jego syn. Był najmniejszym z "chłopców" jak Gideon o nich myślał - o Jamesie, o synu swojego brata, Christopherze i synu Charlotte, Matthew. Urodził się za wcześnie i był malutki. Byli przerażeni, gdy dostał gorączki po raz pierwszy, przekonani, że to już koniec.
           Thomas nie umarł, ale także nie w pełni wyzdrowiał. Pozostał drobny, o słabej kondycji zdrowotnej, szybko łapał choroby. Sophie walczyła bardziej niż ktokolwiek inny, by wypić z Kielicha Anioła, aby stać się Nocną Łowczynią, ale teraz była zmuszona walczyć w o wiele cięższej bitwie ze śmiercią przy łóżku ich syna. Wciąż i wciąż od nowa.
           Wzdychając, wziął swojego syna, by złapać ich płaszcze, na ich rześki bożonarodzeniowy spacer.


***

     Jak można było przewidzieć, Oxford Street była domem wariatów wypełnionym kupującymi, powozami, obserwatorami, grupami wrzeszczących kolędników. Gideon zaraz nałożyłby na nich run niewidzialności dla Przyziemnych oczu (chociaż jedna z grup kolędników składała się ewidentnie z wilkołaków, którzy wymienili Znaczące Spojrzenia z Gideonem), ale Will oczywiście chciał upajać się przeżyciem.
    James także zdawał się być bardzo zaintrygowany hałasem i światłami, chichocząc i wykrzykując w zachwycie, widząc świąteczna scenę dookoła nich. Londyński chłopak od urodzenia, pomyślał Gideon, ale cóż, ja też byłem londyńskim chłopakiem od urodzenia, a tu jak dla mnie jest za wielkie zamieszanie. Thomas był cichy, oglądał wszystko szeroko otwartymi oczami, wczepiając się w ramiona taty. Gideon nie miał pojęcia jak bardzo osłabiony wciąż był Thomas po ostatniej gorączce a jak bardzo był przytłoczony tłumem. W pewien sposób, gdy nie był chory, Thomasem można było się bardzo łatwo zająć, że aż wprawiało to człowieka w poczucie winy; rzadko robił zamieszanie, po prostu spoglądał na świat tymi wielkimi piwnymi oczami, jakby świadom swojej bezsilności, mając nadzieję, że nie będzie zauważony.
      Will czekał aż dołączą do tłumu przy witrynie Selfridge, a sam zaczął wykrzykiwać bezsensowne okrzyki radości takie jak "Na Jowisza!" i tym podobne. Podniósł Jamesa do szyby, by mógł zobaczcie dokładnie sceny, które jak się zdawało, koncentrowały się wokół jasnowłosych dzieci jeżdżących na łyżwach po rzece. Gideon pokazywał rzeczy Thomasowi, który się uśmiechał.
      Tylko raz zatrzymali się, by kupić gorący cydr od mężczyzny, który sprzedawał go na ulicy, gdy Will powiedział:
- Słyszałem o synu Tatiany, Jesse'em. Okropna sprawa. Rozmawiałeś z nią?
       Gideon pokręcił głową.
- Nie rozmawiałem z Tatianą od prawie dziesięciu lat, ani nie byłem w domu.
       Will wydał z siebie współczujący dźwięk.
- Nie sądzę, że to zbieg okoliczności - powiedział Gideon.
- Co? - zapytał Will.
- Zbieg okoliczności - powtórzył Gideon. - że oboje mamy dzieci, które są... chorowite.
- Gideon - powiedział Will rozsądnie. - wybacz mi, że to powiem, ale to stek bzdur. - Gideon spojrzał na niego zdziwiony. - Po pierwsze, masz swoje śliczne córeczki i żadna z nich nie była częściej chora niż inne dzieci, gdy były malutkie. Po drugie, wszystko, co stało się z twoim ojcem stało się przez jego własne czyny i wydarzyły się na długo po tym jak się urodziłeś, a ani ty ani Gabriel nie byliście chorowici.
     Gideon pokręcił głową. Will był taki miły, tak chętny, by oszczędzić my konsekwencji grzechów jego rodziny.
- Nie znasz wszystkiego - powiedział. - jak wiele eksperymentów z czarną magią przeprowadzał Benedict. Trwały odkąd sięgam pamięcią. Demoniczna ospa zostaje w pamięci, ponieważ jest dosyć upiorna.
- I też tam byliśmy - powiedział Will - kiedy zmienił się w gigantycznego robaka.
- To także - powiedział Gideon ponuro. - Ale dwoje chorowitych synów, małych i delikatnych... Nie mogę powiedzieć z pewnością, że to zbieg okoliczności, że nie ma to nic wspólnego z grabieżą mojego ojca. Nie mogę ryzykować takiej możliwości. - Spojrzał na Willa błagalnie. - Stanie się chorym zajęło Jesse'emu lata - powiedział - a Thomas ostatnimi czasy tak często choruje.
       Zapadła głęboka cisza. Will odezwał się cicho:
- Brzmisz jakbyś planował coś zrobić.
- Bo to prawda - powiedział Gideon z westchnieniem. - Muszę przejrzeć dokumenty mojego ojca, jego zapiski tego, co nazywał swoim "dziełem". Są w Chiswick, a ja muszę tam pójść i poprosić o nie Tatianę.
- Zobaczy się z tobą? - zapytał Will.
    Gideon znowu pokręcił głową.
- Nie wiem. Miałem nadzieję, że jej złość przez lata osłabienie i uraza. Miałem nadzieję, że fakt, iż Clave dało jej wszystkie pieniądze i posesje mojego ojca pomoże jej znaleźć spokój.
- Cóż - powiedział Will. - Jeżeli pójdziesz, musisz absolutnie zostawić Thomasa z nami.
- Nie chciałbyś by poznał swoją ciocię? - zapytał Gideon niewinnie.
     Will spojrzał na niego poważnie.
- Nie chciałbym, żeby on, czy którekolwiek z moich dzieci znalazło się na ziemiach tego domu!
    Gideon był zaskoczony.
- Dlaczego? Co z nim zrobiła.
       Will powiedział ponuro:
- Chodzi o to, czego nie zrobiła.

***

     Gideon mógł zrozumieć, o co chodziło Willowi. Tatiana nie zrobiła nic z domem. Nic, żeby zmienić, oczyścić, czy zachować go w jakikolwiek sposób. Zamiast go odrestaurować, czy na nowo udekorować według jej własnych upodobań, Tatiana pozwoliła mu zgnić, czerniejąc i opadając na siebie, upiorny pomnik upadku Benedicta Lightwooda. Okna były zamglone, jakby mgła kłębiła się wewnątrz; labirynt był czarną i poskręcaną ruiną. Gdy otworzył bramę, zawiasy zaskrzypiały jak torturowana dusza. Nie świadczyło to dobrze o emocjonalnym stanie jego mieszkańca.
      Gdy Benedict Lightwood zmarł w niełasce przez późne stany demonicznej ospy, a cała historia jego hańby została poznania przez Clave, Gideon ukorzył się. Nie chciał odpowiadać na pytania, ani słyszeć fałszywego współczucia dla zniszczenia jakie spotkało jego rodzinę. Nie powinien był się przejmować. Już znał prawdę o swoim ojcu. Jednak to wbijało się w jego dumę, a przecież nie powinien mieć już żadnej dumy w swoim oczernionym nazwisku.
     Dom i fortuna zostały zabrane dzieciom Benedicta na rozkaz Clave. Gideon ciągle pamiętał jak dowiedział się, że Tatiana oskarżyła jego i Gabriela o "zamordowanie" ich ojca. Clave na początku zabrało ich majątek, ale później ukazało jaka była sytuacja: Tatiana Blackthorn napisała do Clave, aby fortuna Benedicta została przekazana jej razem z rodowym domem Lightwoodów w Chiswick. Teraz była częścią rodziny Blackthorn, nie nosiła splugawionego nazwiska. Podczas procesu wydała wiele oskarżeń wobec swoich braci. Clave powiedziało, że rozumie, iż Gabriel i Gideon nie mieli wyboru i musieli zabić potwora, którym stał się ich ojciec, ale technicznie rzecz biorąc, Tatiana miała rację. Clave było skłonne dać Tatianie cały spadek Lightwoodów, w nadziei, że zakończą sprawę.
- Będę walczyć - Charlotte powiedziała Gideonowi, jej małe dłonie ściskały jego rękaw a usta były zaciśnięte.
- Charlotte, nie - błagał Gideon. - Masz tyle innych bitw do starcia. Gabriel i ja nie potrzebujemy niczego z tych splamionych pieniędzy. To nie ma znaczenia.
     Pieniądze nie miały wtedy znaczenia.
     Gabriel i Gideon przedyskutowali problem i zdecydowali, że nie będą  rywalizować z jej próbami. Ich siostra była wdową. Mogła mieszkać w byłej rezydencji Lightwoodów w Chiswick w Anglii oraz w rezydencji Blackthornów w Idrisie i proszę bardzo. Gideon miał nadzieję, że ona i jej syn będą szczęśliwi. Tak naprawdę wspomnienia Gideona o tym domu były, delikatnie rzecz ujmując, ambiwalentne.
    Teraz czekał przed frontowymi drzwiami, farba, którą były pokryte, w większości już odeszła, z głębokimi żłobieniami w niektórych miejscach jakby jakieś dzikie zwierze chciało się dostać do środka. Może Tatiana w pewnym momencie zamknęła się w środku. Po czasie drzwi otworzyły się, ale za nimi nie stała jego siostra, a dziesięcioletni chłopiec, spoglądający posępnie. Miał czarne włosy, które odziedziczył po ojcu, którego nigdy nie poznał, ale był wysoki jak na swój wiek, wątły, o zielonych oczach.
     Gideon zamrugał.
- Ty musisz być Jesse.
     Oczy chłopca zwęziły się.
- Tak - odpowiedział. - Jesse Blackthorn. A pan jak się nazywa?
      Jesse, jego siostrzeniec, po tyłu latach. Gideon wiele razy prosił, żeby mógł zobaczyć Jesse'ego, gdy był dzieckiem. On i Gabriel próbowali pójść do Tatiany, gdy urodziła dziecko, ale nie chciała żadnego z nich widzieć.
      Gideon wziął głęboki wdech.
- Cóż - powiedział. - Tak się składa, że jestem twoim wujkiem Gideonem. Bardzo się cieszę, że mogę cię w końcu poznać. - Uśmiechnął się. - Zawsze miałem nadzieję, że to się wydarzy.
     Mina Jesse'ego się nie poprawiła.
- Mama mówi, że jesteś bardzo nikczemnym człowiekiem
- Twoja matka i ja - powiedział Gideon z westchnieniem - mamy bardzo.... skomplikowaną przeszłość. Ale rodzina powinna znać siebie nawzajem, a także dobrych Nocnych Łowców.
     Chłopiec dalej wpatrywał się w Gideona, ale jego mina stała się trochę bardziej przyjazna.
- Nigdy nie poznałem innych Nocnych Łowców - powiedział. - Innych niż mama.
    Gideon myślał o tym momencie wiele razy, ale teraz nie wiedział, co powiedzieć.
- Ty... jak wiesz... Chciałem Ci powiedzieć. Słyszeliśmy, że twoja mama nie chce, żebyś miał nałożone runy. Powinieneś wiedzieć... Zawsze jesteśmy najpierw rodziną. I jeżeli nie chcesz mieć nałożonych runów, reszta twojej rodziny będzie cię wspierać w tej decyzji. Razem z... innymi Nocnymi Łowcami. - Nie był pewien, czy Jesse znał chociaż nazwę Clave.
     Jesse wyglądał na zaniepokojonego.
- Nie! Będę je mieć. Chcę tego! Jestem Nocnym Łowcą.
- Tak jak twoja mama - wymamrotał Gideon. Poczuł, że jest mała szansa. Tatiana mogła zniknąć, jak Edmund Herondale, zostawić całkowicie Świat Cieni, żyć jak przyziemny. Nocni Łowcy czasami tak robili; chociaż Edmund zrobił to z miłości, Tatiana mogła zrobić to z nienawiści.
     Ukucnął, by być bliżej chłopca. Zawahał się, a później wyciągnął rękę w stronę ramienia Jesse'ego. Jesse odsunął się, unikając jego dotyku jakby od niechcenia, a Gideon na to pozwolił.
- Jesteś jednym z nas - powiedział Gideon cicho.
- Jesse! - głos Tatiany dobiegł od strony schodów. - Odsuń się od tego człowieka!
    Jak gdyby szturchnięty igłą, Jesse odskoczył od Gideona i wycofał się bez dalszych słów w zacienione zakamarki domu.
      Gideon patrzył w przerażeniu jak jego siostra Tatiana schodzi po schodach. Miała na sobie różową suknię, mającą więcej niż dziesięć lat. Była poplamiona krwią, która, jak wiedział, także miała ponad dziesięć lat. Twarz Tatiany była ściągnięta i wynędzniała jak gdyby była tam wyryta zmarszczka, niezmieniona przez lata.
     Och, Tatiana. Gideona zalała dziwne połączenie uczucia współczucia i wstrętu. To już od dawna nie była żałoba. To było szaleństwo.
      Zielone oczy jego młodszej siostry zatrzymały się na nim, zimne jakby był kimś obcym. Jej uśmiech był jak nóż.
- Jak widzisz, Gideonie - powiedziała. - Jestem ubrana jak na przyjęcie gości. Nigdy nie wiesz, kto może wpaść z wizytą.
      Jej głos także był zmieniony: szorstki i trzeszczący z braku użycia.
- Przyszedłeś, żeby przeprosić? - ciągnęła. - Nie znajdziesz oczyszczenia z rzeczy, które zrobiłeś. Ich krew jest na twoich rękach. Mojego ojca. Mojego męża. Na twoich rękach i rękach twojego brata.
A jak to możliwe? Chciał ją zapytać Gideon. Nie zabił jej męża. Ich ojciec to zrobił, zamieniony przez chorobę w przerażającą demoniczną kreaturę.
       Ale Gideon czuł hańbę oraz winę tak samo jak żałobę, tak jak tego chciała. To on pierwszy uciął więzy ze swoim ojcem i z jego spuścizną. Benedict nauczył ich, by trzymać się razem, nie ważne za jaką cenę, a Gideon odszedł. Jego brat został dopóki nie zobaczył dowodu zepsucia ich ojca, któremu nie mógł zaprzeczyć.
        Jego siostra pozostała nawet teraz.
- Jest mi przykro, że nas obwiniasz - powiedział Gideon. - Gabriel i ja chcieliśmy jedynie twojego dobra. Czy... przeczytałaś nasze listy?
- Nigdy nie przepadałam za czytaniem - powiedziała cicho Tatiana.
       Przechyliła głowę, a po chwili Gideon zrozumiał, że to jedyne zaproszenie do środka jakie może mu dać. Przeszedł nerwowo przez próg, a gdy Tatiana nie nawrzeszczała na niego od razu, wszedł głębiej.
       Tatiana poprowadziła go do pomieszczenia, które kiedyś było gabinetem ich ojca, rzeźba zrobiona z kurzu i zniszczenia. Odwrócił wzrok od podartej tapety, przed oczami mignął mu napis na ścianie mówiący: BEZ LITOŚCI.
- Dziękuję, że zechciałaś się ze mną zobaczyć - powiedział Gideon, zajmując miejsce naprzeciwko niej. - Jak się miewa Jesse?
- Jest bardzo wątły - powiedziała Tatiana. - Nefilim tacy jak ty chcą nałożyć na niego runy, ponieważ planują zabić mojego syna tak jak zabili każdą inną osobę, którą kochałam. Masz miejsce w Radzie, czyż nie? W takim razie jesteś jego wrogiem. Nie wolno ci się z nim zobaczyć.
- Nie zmusiłbym go do nałożenia runów - zaprotestował Gideon. - Jest moim siostrzeńcem. Tatiano, jeżeli jest tak bardzo chory, może powinni go zobaczyć Cisi Bracia? Jeden z nich jest bliskim przyjacielem i mógłby przyjść zobaczyć Jesse'go w naszym domu. A Jesse mógłby poznać swoich kuzynów.
- Pilnuj własnego domu, Gideonie - odparowała Tatiana. - Nikt nie spodziewa się, że twój syn dożyje wieku Jesse'ego, prawda?
      Gideon ucichł.
- Jak sądzę, chcesz żeby Jesse poślubił jedną z twoich córek bez grosza przy duszy - ciągnęła Tatiana.
      Teraz Gideon był bardziej zdezorientowany niż urażony.
- Jego siostry cioteczne? Tatiana, oni są bardzo małymi dziećmi...
- Ojciec planował dla nas sojusze, gdy byliśmy dziećmi - wzruszyła ramionami. - Jak bardzo, by się ciebie wstydził. Jak ma się twoja robaczywa służąca?
       Gideon uderzyłby każdego mężczyznę, który nazwałby tak Sophie. Poczuł jak wściekłość, którą znał w dzieciństwie, gotuje się w nim, ale desperacko nauczył się kontroli. Wymusił na sobie teraz całą tą kontrolę. Robił to dla Thomasa.
 - Moja żona Sophia ma się bardzo dobrze.
        Jego siostra pokiwała głową, niemal miło, ale jej uśmiech szybko zamienił się w grymas.
- Wystarczy tych uprzejmości. Przyszedłeś po coś do Chiswick, zgadza się? Mów. I tak wiem, czego chcesz. Twój syn umiera, a ty potrzebujesz pieniędzy, by zakupić brudne lekarstwa Podziemnych. Jesteś tutaj jako żebrak z kapeluszem w ręku. Więc błagaj.
     To było dziwne: jej widoczne, niezaprzeczalne szaleństwo Tatiany sprawiało że jej zniewagi oraz impregnacje stały się o wiele łatwiejsze do zniesienia. O czym ona w ogóle mówiła? Jakie leki Podziemnych? Jak lekarstwa mogły być brudne?
      Czy Benedict zniszczył także Tatianę? A może zawsze taka była? Ich matka zabiła się, ponieważ ich ojciec zaraził ją demoniczną chorobą. Ich ojciec zmarł w wyniku tej samej choroby w niełasce i zgrozie. Will Herondale mógł uznać to wszystko za nonsensowne, ale czy naprawdę zbiegiem okoliczności syn Tatiany i jego byli obaj chorowici? A może była to jakaś słabość w ich własnej krwi, pewnego rodzaju kara zadana przez Anioła, który widział jacy naprawdę byli Lightwoodowie i ich osądził?
- Nie potrzebuje pieniędzy - powiedział Gideon. - Jak sama dobrze wiesz, Cisi Bracia są najlepszymi doktorami a ich usługi są zawsze dla mnie darmowe. Tak jak dla ciebie - podkreślił.
- Więc czego? - zapytała. Przechyliła lekko głowę.
- Dokumentów ojca - powiedział szybko Gideon. - Jego dzienników. Sądzę, że przyczyna choroby mojego syna może się tam znajdować. - Zauważył, że nie chce wypowiedzieć imienia Thomasa przed swoją siostra jakby mogła zdecydować, aby je zaczarować.
- Mężczyzny, którego zdradziłeś? - wysyczała Tatiana. - Nie masz do nich prawa.
     Gideon pochylił głowę. Był na to przygotowany.
- Wiem - skłamał. - Zgadzam się. Ale potrzebuje ich dla dobra mojego dziecka. Masz Jesse'ego. Pomimo naszych różnic, musisz chociaż zrozumieć, że oboje kochamy nasze dzieci. Musisz mi pomóc, Tatiano. Błagam cię.
      Sądził, że Tatiana se uśmiechnie lub zaśmieje okrutnie, ale ona tylko wpatrywała se w niego niewzruszonym, bezmyślnym spojrzeniem niebezpiecznego węża.
- A co dla mnie zrobisz? - zapytała. - Jeżeli pomogę?
     Gideon mógł się tego spodziewać. Kazać Clave zostawić ją w spokoju, dać jej postępować z Jesse'em tak jak chce, dla przykładu. Ale w szaleństwie Tatiany kto mógł się spodziewać, co wymyśli.
- Wszystko  - powiedział ochryple.
     Podniósł głowę i spojrzał na nią, na zielone oczy jego matki w bezlitosnej twarzy swojej siostry. Tatianę, która zawsze niszczyła swoje zabawki, zamiast się nimi dzielić. Czegoś w niej brakowało, tak jak zawsze brakowało w ich ojcu.
      Teraz się uśmiechnęła.
- Mam w głowie odpowiednie zadanie - powiedziała.
       Gideon przygotował się.
- Po przeciwnej stronie ulicy - zaczęła Tatiana - mieszka przyziemny kupiec. Ten mężczyzna ma psa, niespotykanej wielkości oraz narowistym temperamencie. Dość często pozwala psu biegać wolno po sąsiedztwie i oczywiście przychodzi prosto tutaj, by psocić.
      Zapadła długa cisza. Gideon zamrugał.
- Pies?
- Zawsze sprawia problemy na mojej posesji - odburknęła Tatiana. - Kopie w ogródku. Zabija ptaki.
       Gideon był pewny, że Tatiana nie miała ogrodu. Kiedy szedł, widział w jakim stanie są ziemie, pozostawione by popaść w ruinę jako pomnik ruiny, tak samo jak sam dom.
       Na pewno nie było tutaj ptaków.
- Zniszczył szklarnię - ciągnęła. - Przewraca drzewa owocowe, rzuca kamieniami przez okna.
- Pies - powtórzył Gideon, by się upewnić.
       Tatiana utkwiła w nim swoje przeszywające na wskroś spojrzenie.
- Zabij psa - powiedziała. - Przynieś mi dowód, że to zrobiłeś, a dokumenty będą twoje.
        Gideon odpowiedział:
- Co?

***


- Więc - powiedział Gideon do Willa następnej nocy, gdy patrolowali razem Mayfair. - Cała ta sprawa to była raczej strata czasu. Nie zabiję czyjegoś psa.
      Patrolowanie razem z Willem było dla Gideona normalnie relaksującym doświadczeniem. Lubili swoje towarzystwo, a demony pojawiały się tak rzadko w Londynie, że był to niemal zwyczajny spacer z przyjacielem. Od czasu do czasu Will nawet proponował poszukać demonicznej aktywności w jednym z domów publicznych.
       Oczywiście dzisiejszej nocy nie było mowy o zamawianiu szybkiej rundki jako przykrywki dla przesłuchania, przez wesołe rozmowy, a Will był za bardzo w świątecznym nastroju. Nalegał, by pójść na Trafalgar Square, gdzie spędził wiele minut, wpatrując się z zachwytem na wielką choinkę oraz zatrzymał się - dwukrotnie! - by podziwiać grupy kolędników i klaskać im. Gideon trzymał się nieźle, a w każdym razie tak sądził. Nawet trochę wdał mu się nastrój, ponieważ zjadł kilka pieczonych kasztanów, które kupił Will.
       Teraz Tatiana (i wieści o psie) pogorszyły nastrój Willa, a Gideon czul się z tego powodu dość źle. Will zmarszczył brwi w zamyśleniu.
- Dlaczego po prostu nie zaoferujesz jej pieniędzy? - zapytał.
        Gideon westchnął.
- Ponieważ Tatiana ma mnóstwo pieniędzy, wszystkie pieniądze naszej rodziny. A Gabriel i ja mamy tylko wypłaty jako Nocni Łowcy. Ona nie potrzebuje pieniędzy.
        Will nie wyglądał na przekonanego.
- Każdy lubi mieć więcej pieniędzy.
- Normalnie bym się z tobą zgodził - powiedział Gideon, potrząsając głową. - Ale nie widziałeś w jakim stanie psychicznym była Tatiana. Nie możesz porozmawiać z nią tak jak z racjonalną osobą. Muszę wykonać zadanie jakie mi zleciła, ale nie mogę tego oczywiście zrobić. Nigdy nie zraniłbym psa. Obrzydliwość.
        Will zatrzymał się, patrząc za siebie, przez długą chwilę, więc Gideon w końcu zapytał:
- Will?
- Zajmiemy się tym - powiedział nagle Will. Jego wzrok spoczął z powrotem na Gideonie i tym razem się uśmiechał. - Damy Tatianie to, czego chce, nie zabiwszy żadnego psa.
- My? - zapytał Gideon, unosząc brwi.
- No cóż, to mój plan - powiedział Will rozsądnie - więc oczywistym jest, że wezmę udział w jego realizacji.
       Wbrew sobie, Gideon uśmiechnął się lekko. To była jedna rzecz, w której miał przewagę nad Tatianą. Nie był w tym sam.

***

        Frontowe drzwi domu w Chiswick otworzyły się szybciej niż dwa dni wcześniej, a podejrzliwa twarz Tatiany pojawiła się. Miała na sobie tę samą suknię jak wcześniej, co wprawiło Gideona w niepokój. W lewej ręce trzymała czystą czaszkę jakiegoś małego ssaka. Gideon nie chciał dopytywać dlaczego.
        Spojrzenie Tatiany szybko przeniosło się z Gideona na Willa, który gibał się lekko w górę i w dół nerwowo za nim. Will nalegał, by pójść, mimo protestów Gideona, i dopiero teraz zorientował się, że istnieje prawdopodobieństwo, że Tatiana nawet nie będzie chciała go zobaczyć, jeżeli będzie z nim Will.
        Will ze swojej strony robił, co w swojej mocy, by wyjść jak najlepiej.
- Tatiana, miłości moja - powiedział. - Wszystkiego dobrego z okazji świąt! Jak cudownie dbasz o to miejsce.
         Tatiana zamrugała, najwyraźniej zapomniawszy, co miała wykrzyczeć. Gideon wiedział, że Will miał w sobie trzy sznapsy brandy i przypuszczał, że był to prawdopodobnie najlepszy sposób, by poradzić sobie z tą sytuacją. Przywitaj niespodziewane niespodziewanym.
- Dlaczego przyprowadziłeś mojego odwiecznego wroga do mojego domu? - zapytała Tatiana, takim samym głosem jakim mogłaby zapytać Gideona, dlaczego nie zwrócił książki, którą pożyczył.
- O rety - powiedział Will. - Odwiecznego wroga? Tatiano, życzę ci tylko dobrze. Czy ja kiedykolwiek, chociaż raz, wtrąciłem się w twoje życie? W twoje sprawy?
- Tak - powiedziała Tatiana. - Dwukrotnie. Najpierw, gdy zamordowałeś mojego męża, a później, gdy zamordowałeś mojego ojca.
      Will wydał z siebie taki dźwięk jakby się dławił.
- Zamordowałem twojego ojca, ponieważ on zamordował twojego męża! I ja go nie zamordowałem, on zamienił się w jakiegoś wielkiego węża.
- Robaka, Will - powiedział Gideon cicho. - Był wielkim robakiem. Nie wężem.
- Jak pamiętam - powiedział Will. - był wielkim wyrmem* z głębokich otchłani, którego zabiliśmy.
- Nie prawda - powiedział Gideon.
- To był mój ojciec - wycedziła Tatiana. - I chciałabym wiedzieć, Gideonie, dlaczego przyprowadziłeś go tutaj? Kazałam ci wykonać dla mnie zadanie.
- I je wykonałem - powiedział z ożywieniem Gideon. - Pan Herondale był na tyle miły, by pójść ze mną, aby pomóc w ochronie mnie przed najbardziej narowistym psem jakiego opisałaś.
- Był naprawdę dość narowisty - przyznał Will.
- Jeżeli pozwolisz nam wejść - powiedział Gideon.
       Tatiana zmrużyła oczy, jakby próbowała przejrzeć ich czar.
- Cóż, wchodźcie. Ale nie dostaniecie herbaty.
- Tatiano - powiedział Will z chichotem. - Nie ma mowy, bym skonsumował jakiekolwiek jedzenie lub picie w twoim domu.
      Gideon pomyślał, że szło dosyć dobrze.
      Ulokowawszy się znowu w biurze jego ojca, bez herbaty zaproponowanej, czy przyjętej, Tatiana odezwała się:
- Więc?
      Gideon sięgnął do kurtki i położył psią obrożę, zwietrzały długi skórzany sznurek, na biurko z wymachem.
      Tatiana spojrzała na nią, a później na niego.
- Co to jest?
- Psia obroża - odpowiedział Gideon. - Trofeum po zabiciu go.
      Znowu na nią spojrzała.
- To mi nic nie mówi. Mogłeś po prostu zdjąć ją z tego psa.
- Pani - powiedział Will. - Jeśli mogę? Żaden człowiek nie byłby w stanie zdjąć obroży z tego psa. Radziłbym raczej, by trzymać ręce w odległości kilku stóp od szyi tego psa, jeżeli chce się zatrzymać rzeczone ręce. A teraz, gdy obroża jest zdjęta, nikt nie może znowu jej założyć. - Mówił poważnym tonem.
- Potrzebuję czegoś więcej - powiedziała Tatiana. - Jeżeli zabiliście tego psa, musicie wiedzieć, gdzie jest. Wróćcie i przynieście mi psi ogon, czy coś takiego.
- Tatiano - błagał Gideon, ale Will mu przerwał.
- Jeśli mogę znowu - powiedział. - Pies leży po drugiej stronie bardzo wysokiego i bardzo ostrego cierniowego płotu, stojącego pomiędzy terenami psa a drogą. Ze wspinaczką  poradziłby sobie tylko dobrze wytrenowany Nocny Łowca i radziłbym to zrobić z wolnymi rękami, a nie niosąc jakąś część psa. Obawiam się, że obroża musi wystarczyć.
       Tatiana wyprostowała się i potrząsnęła głową, z niezadowoleniem widniejącym w ułożeniu jej warg.
- Udowodnijcie, że pozbyliście się psa - powiedziała. - A nie, że tylko go spotkaliście.
       Gideon czekał na kolejne wtrącenie Willa, ale tym razem Will był cicho. Wydawało się, że nie był pewny jak kontynuować. W końcu powiedział:
- Tatiano daj mu dokumenty. Ponieważ jest Boże Narodzenie.
- Co? - zapytał Gideon z niedowierzaniem.
       Tatiana spojrzała na Willa z nienawiścią.
- Święta przyziemnych nie mają dla mnie żadnego znaczenia.
- Tak sądziłem - wyszeptał Will.
- Proszę - powiedział Gideon, chwytając się ostatniej deski ratunku. - Mój syn - on... jest jak twój syn. - Tatiana wpatrywała się w niego przez chwilę w ciszy, więc kontynuował. - On... on jest bardzo mały, często choruje, a my boimy się, czy przeżyje. Boimy się co się stanie, gdy nałożymy na niego Znaki. Tak jak ty martwisz się o swojego syna.
      Tatiana dalej wpatrywała się w niego w ciszy jak jaszczurka.
- Wiem, że nie zgadzamy się, co do historii naszej rodziny - powiedział wytrwale, ignorując ciche hmph! które wyrwało się Willowi, siedzącemu za nim. - Ale pomimo tego jesteśmy rodziną i oboje mogliśmy... odziedziczyć coś. Od naszego ojca. Coś, co przekazaliśmy naszym synom. Muszę przeczytać dokumenty, by zobaczyć, czy znajdują się tam jakieś wskazówki.
       Wpatrywała się przez okropnie długi czas, a w końcu powiedziała:
- Wynoś się z mojego domu.
- Tatiano - błagał.
- Jak śmiesz porównywać swojego syna do mojego! - Jej głos się podniósł - Każdy mógłby zgadnąć skąd się wzięła słabość w twoim synu i jest to najwyraźniej spowodowane twoją decyzją, by zmieszać swoją krew z najbardziej przyziemną osobą, jaką mogłeś znaleźć - wykrzyknęła.
- Sophie przeszła Wstąpienie! - wykrzyknął Will stanowczo, a Gideon uświadomił sobie, że był szczęśliwy z obecności Willa.
- Nie obchodzi mnie to! - krzyknęła Tatiana. - Mój syn jest z krwi najstarszych rodzin Nocnych Łowców. Nie jest słaby jak twój syn. Wracaj do swojej słabości, Gideonie. Zejdź mi z oczu, wynoś się z mojego domu i nie waż się pojawiać znowu przed moimi drzwiami. Nie tęskniłam za twoim towarzystwem, ani za twojego brata i jestem szczęśliwa, że mój syn nie będzie wychowywał się pod niszczącym wpływem któregokolwiek z was.
       Gideon chciał wstać, ale Will się odezwał:
- Jeśli znowu mógłbym się wtrącić. - I siadł z powrotem. Tatiana patrzyła na niego gniewnie. - Sądzę - ciągnął Will, poważnym tonem - że ty i ja moglibyśmy wyjść na korytarz na chwilę i porozmawiać w cztery oczy - tylko na chwilę. Daj mi trzy minuty, proszę tylko o tyle. Po tym czasie, odejdziemy i obiecamy, że już nie wrócimy. Prawda, Gideonie?
- Cokolwiek zechcesz.
       Tatiana patrzyła wnikliwie w twarz Willa, a następnie powiedziała:
- Masz dwie minuty, zaczynając od teraz. - Wstała i poszła w kierunku drzwi.
- Will, co ty... - zaczął Gideon.
      Will położył palec na swoich ustach, by uciszyć Gideona.
- Zaufaj mi - powiedział. - Sądzę, że mogę stworzyć świąteczny cud.
      Gideon tylko patrzył bezradnie jak jego siostra i jego przyjaciel wychodzą, zamykając za sobą drzwi. Sekundy mijały. Dwie minuty,  kolejne dwie, a następnie trzy.
       Wtedy Tatiana wróciła, a za nią Will. Gideon próbował odczytać minę Willa, ale była neutralna, nonszalancka.
       W dłoniach Tatiany znajdowały się dwa zeszyty, zapakowane razem z luźnymi kartkami. Ich okładki oraz kartki były usmarowane sadzą.
- Dokumenty Benedicta Lightwooda - powiedziała. - Nie zasługujesz na nie. A ja ci ich nie daję na zawsze. Są częścią domu, a dom jest mój, tym samym one także należą do mnie. Możesz je przeczytać, czy skopiować w ciągu jednego tygodnia, a jeżeli nie zostaną w tym czasie zwrócone w takim stanie w jakim ci je dałam, niech Anioł zlituje się nasz waszymi duszami. - powiedziała, patrząc w kierunku Willa.
      Will uniósł ręce w geście poddania.
- Ja naprawdę tylko przyszedłem, by posiłować się z psem.
       Gideon wziął od niej papiery, w zamyśleniu. Obrócił się, by spojrzeć na Willa, który szepnął do niego z małym uśmiechem.
- Świąteczny cud.

***

- No mów- powiedział Gideon, gdy jechali powozem z Chiswick. - Co powiedziałeś Tatianie, że ustąpiła?
      Padał śnieg, a wiatr był słaby, przez co płatki opadały malowniczo, zamiast walić w powóz, gdy jechali przez Hammersmith, by dostać się do Centralnego Londynu.
Will oparł się i spojrzał przez okno.
- Cóż, jeżeli musisz wiedzieć - powiedział. - Wygłosiłem bardzo dobrze przemyślaną przemowę, poruszającą kwestie takie jak znaczenie rodziny, przebaczenie, potrzebę tego, by wszyscy Nocni Łowcy łączyli się w wspólnej sprawie jaką jest zabijanie demonów, o jak mało została poproszona, bezsensowność zemsty, oraz oczywiście świąteczny klimat, który pobudza do dawania dobra.
- Och.
- Tak - powiedział Will z zapałem. - A później odliczyłem banknoty o łącznej kwocie dwustu brytyjskich funtów**, dając je prosto w jej ręce.
- Will! - powiedział zszokowany Gideon.
- Mówiłem ci- powiedział Will. - Wszyscy lubią pieniądze. Nawet szalone, szukające zemsty siostry, mające krew swoich mężów na sukniach lubią pieniądze.
      Gideon był skołowany. To była olbrzymia suma pieniędzy.
- Nie musiałeś tego robić, Will - powiedział. - Ona nie zasługuje na te pieniądze.
- Nie zasługuje - odpowiedział Will gwałtownie. - na zwycięstwo moralne. To były dobrze wydane pieniądze, by móc opuścić ten dom.
      Gideon otworzył dzienniki, podziwiając Willa Herondale'a. Jego finansowa pozycja była oczywiście lepsza niż Gideona, ale dwieście funtów było olbrzymią sumą pieniędzy, o wiele większą, żeby Will mógł ją wydać na głupoty. A jednak nie zawahał się, by dzierżyć te pieniądze dla Gideona, a tak naprawdę, Gideon zrozumiał, przyniósł ze sobą pieniądze celowo.
       To takie dziwne, pomyślał Gideon, patrząc ukradkowo na Willa, który odchrząkiwał cicho. W tym momencie ten chłopak, którego nie cierpiał jako dziecko, był dla niego bardziej jak rodzina, niż jego własna siostra. I zorientował się, że był w stanie to zaakceptować. Rzeczywiście świąteczny cud.
- Naprawdę lepiej oddam Tatianie papiery w ciągu tygodnia - powiedział, przeglądając dokumenty jeszcze raz, zanim zaczął je czytać. - Albo prawdopodobnym jest, że pośle na mnie demona.
         Will zaśmiał się krótko.
- Ha. Mogłaby to zrobić.
          Gideon przestał czytać.
- Wiesz, ona na serio mogłaby to zrobić. To jest naprawdę prawdopodobne.
- To prawda - zgodził się Will, bardziej ponuro.
          Minęły minuty, podczas których Gideon przebiegał wzrokiem po kartkach, marszcząc brwi. Po pewnym czasie, wrócił do początku, zdezorientowany.
         Will obrócił się, odwracając od okna, przez które obserwował sunącą Bath Road.
- O o chodzi? - zapytał.
- Nic tu nie ma - powiedział sfrustrowany Gideon. - Wiele okropnych rzeczy, oczywiście. Mój ojciec był... był... - Ciężko mu było znaleźć właściwe słowo.
- Potworem? - zasugerował Will.
- Zboczeńcem - powiedział ostrożnie Gideon. Przerzucił kartki aż znalazł tą, na której znajdował się skomplikowany diagram, który narysował ołówkiem jego ojciec i pokazał go Willowi.
       Will zamrugał, patrząc na wykres.
- Jiminy*** - powiedział.
- Ale nie ma tutaj nic, co mogłoby spowodować słabość lub kruchość u jego potomków - Gideon kontynuował. - Zero klątw, zero uroków, zero demonicznych trucizn....
- Tylko ospa - powiedział sucho Will.
- Tak, ale ona nie jest dziedziczna - powiedział Gideon. - Sprawdziliśmy to lata temu, dla własnego dobra. - Przerzucił kartki. - Tyle zachodu, po nic. Thomas pozostaje słaby, a ja nie jestem w stanie niczego dla niego zrobić.
        Zapadła cisza, a później Will powiedział:
- Gideonie, są święta, a święta to czas, by mówić prawdę. Zgodzisz się ze mną?
- Jeżeli tak twierdzisz - powiedział Gideon, machnąwszy ręką. Z własnego doświadczenia sądził, że święta to czas śpiewania na ulicach i jedzenia gęsi, ale kto wiedział jakie dziwne tradycje znał Will ze swojego przyziemnego dzieciństwa. - W każdym razie, zgodziłbym się, że powinno się mówić prawdę, niezależnie od okazji.
- Gideonie - powiedział Will, klepiąc Gideona po ramieniu. - Z Thomasem nie dzieje się nic złego.
      Gideon westchnął.
- To bardzo miło z twojej strony, ale....
- Ale nic. Thomas jest po prostu mały. Czasami dzieci są małe. On nie jest przeklęty, ani pod wpływem uroku.
- Choruje - naciskał Gideon. - Przez cały czas.
        Will zaśmiał się.
- Wiesz jak chora była Cecily jako niemowlę? Miała cały czas kolki,a później gorączki... Przez pierwsze kilka lat płakała więcej niż spała.
- A potem co?
        Will wyrzucił ręce w powietrze.
- A potem nic! Urosła! Chorowała coraz rzadziej. Tak to jest z dziećmi. I my nie mieliśmy przerażających, niemych, telepatycznych lekarzy, by się nami opiekować. Czy Thomas je? Czy wysila się, gdy czuje się dobrze?
- Tak - przyznał Gideon.
- Cóż więc - powiedział Will, opierając się jakby wyraził swoją opinię. - Przestań myśleć o swojej rzekomo przeklętej rodzinie. Syn Tatiany jest chorowity... dziwi cię to teraz, gdy zobaczyłeś dom? Teraz, gdy widziałeś Tatianę? Nie, oczywiście, że nie. - Spojrzał uważnie na Gideona. - Jedynym problemem Thomasa - powiedział pewnie. - jest to, że jest uroczą, malutką osóbką.
      Gideon gapił się na Willa. Po chwili wybuchnął śmiechem. Will też zaczął się śmiać, swoim zwyczajowym serdecznym śmiechem, a Gideon zorientował się, że czuje się lepiej. Ciągle martwił się o Thomasa - i będzie przez następne kilka lat, dopóki chłopiec przestanie zapadać na dziecięce dolegliwości i będzie mógł być chroniony runami - ale mimo wszystko czuł się lepiej. Wcześniej zastanawiał się nad tym jak mógłby się czuć w trakcie drogi powrotnej z domu swojej siostry, ale "lepiej" nie było jednym z nich.
- Świąteczny cud - wyszeptał Will radośnie.
Cóż, pomyślał Gideon, jakiś cud w każdym razie. " (tłumaczenie własne)

* wyrm - taki jakby smok bez odnóży i skrzydeł/wąż morski pojawiający się w wielu mitologiach, np. nordyckiej jako Jormungand
** dla porównania: robotnicy w Londynie w latach 60 XIX wieku zarabiali około 110 funtów brytyjskich na rok
*** starodawny wyraz oznaczający zaskoczenie, ale jakoś nie potrafiłam znaleźć tak dobrze odpowiadającego mu polskiego słowa

-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-






"Londyn, 1897 rok

- Istnieje wiele rodzajów duchów - powiedziała Jessamine. - ale zazwyczaj zawierają się w trzech kategoriach. Głownie znasz duchy takie jak ja, które są dobre i piękne oraz mają cudowne osobowości.
     Lucie niemal prychnęła, ale na szczęście zdawało się, że Jessamine tego nie zauważyła. Znajdowały się na dziedzińcu Instytutu, gdzie Lucie bawiła się, unikając swojej rodziny. Woolsey Scott przychodził na herbatę, a oni byli zajęci przygotowaniami oraz chowaniem srebra - jak wszystkie wilkołaki, był na nie uczulony. Lucie nie miała nic przeciwko Woolsey'owi Scottowi, poza tym, że jak większość dorosłych, wizytujących Instytut był okropnie nudny i zawsze, gdy na nią patrzył, czuła się jakby oceniał ją przez jej nieład i jej poplamione atramentem palce. Wymknęła się do ogrodu, a gdy nikt nie przyszedł, by ją zabrać, stwierdziła, że jest bezpieczna.
     Może stwierdzili, że nadchodzący deszcz sprawi, że wróci do środka. Niebo było ciężkie od ciemnych chmur, i chociaż deszcz jeszcze się wstrzymywał, powietrze było przepełnione charakterystycznym zapachem, zwiastującym nieuniknione.
     Wymyśliła grę do historii, którą ostatnio tworzyła. Była o wysoko urodzonej młodej dziewczynie, która została zmuszona do zostania królową piratów, by uratować jej porwanych rodziców i odkryła, że ma do tego żyłkę. Lucie biegała po ogrodzie, machając pomiędzy krzakami, wyobrażając sobie, że jest piracką królową, której żeglarze wznieśli bunt. Kluczem było wyglądanie na głęboko zasmuconą, niesamowicie tragiczną, a następnie obrócić się szybko, dźgając patykiem, którego używała jako szablę.
      Zatrzymała się, by wymyślić, czy królowa powinna zauważyć srebrną maskę czy czarną, gdy Jessamine, duch rezydujący w Instytucie, przybyła, spływając z wyżej znajdującego się okna, jak wyrwana kartka, spadająca na wietrze.
      Lucie znała Jessamine całe swoje życie i rozumiała, że Jessamine przyjaźniła się z jej rodzicami, kiedy była żywa, chociaż żadne z nich nigdy nie opowiedziało jej całej historii. Lucie myślała o Jessamine głównie jak o części mebli, pływającej obecności, która wydawała się rada z przepływania przez korytarze instytutu oraz okazjonalnego krytykowania nowego, nowoczesnego wystroju oraz wyborów ubraniowych taty Lucie.
- Witaj, Jessamine - powiedziała teraz Lucie. Była rozczarowana, podobała jej się jej gra. Miała nadzieję, że zapamięta wszystkie detale królowej piratów oraz buntu, by mogła zapisać je, gdy wróci do środka.
- Lucie - powiedziała Jessamine. - Sądzę, że nadszedł czas, by porozmawiać z tobą o duchach.
- Teraz? - zapytała Lucie w konsternacji.
     Jessamine spojrzała na niebo.
- To odpowiednia pogoda dla duchów - powiedziała. - A teraz posłuchaj. Niektóre duchy pozostają pośród żywych, ponieważ trzyma ich jakaś niedokończona sprawa. Niektórzy zostają, by ochraniać tych, których kochają. A jeszcze niektórzy pozostają przez nienawiść, złe zamiary, rozgoryczenie. - Zmierzwiła włosy Lucie; odczucie było takie jakby zrobił to wiatr. - Musisz nauczyć się jak ignorować ten typ duchów. Odwróć się od nich. One karmią się twoim strachem. Bez twojego strachu nie mogą ci nic zrobić.
- Zapamiętam - wymamrotała Lucie.
      Jessamine pochyliła głowę.
- Mam nadzieję - powiedziała i zniknęła tak niespodziewanie jak się pojawiła.
      Lucie założyła, że Jessamine stała się duchem, by chronić tych, których kochała, ale i tak była bardzo dziwna. Trochę bardziej niepewna, wróciła do swojej zabawy. W oddali dało się słychać odgłosy, które mogły być grzmotami, albo tylko hałasami Londynu.
       Jej zabawa wyprowadziła ją z dziedzińca i trochę wzdłuż drogi. Ulica była niemal pusta, ale w pewnym momencie Lucie obróciła się, by skonfrontować się z bosmanem, który tylko udawał, że był wobec niej lojalny, podczas gdy tak naprawdę pracował dla zbuntowanego pierwszego oficera i niemal dźgnęła prawdziwą osobę. Wciągnęła gwałtownie powietrze i zrobiła krok w tył.
- Bardzo przepraszam! - wykrzyknęła. - Nie wiedziałam, że pani tu była.
       Kobieta, która stała przed nią miała na sobie ciemną szarą wiktoriańską suknię, która sprawiała, że kobieta wyglądała na staromodnie ubraną nauczycielkę. W swoich zakrytych rękawiczkami dłoniach trzymała zniszczoną, czarną torbę podróżną. Jej twarz była chuda, blada i mizerna, a włosy rozczochrane.
       Lucie czekała niezręcznie, niepewna co powiedzieć. Powinna była zostać na ziemiach należących do Instytutu, gdzie czar ochronny pilnował, by przyziemni się tam nie pojawili. Kobieta spojrzała na nią, a Lucie zastanawiała się, czy może czasem nie jest przyziemną. Ale nie miała na sobie runów, więc nie była Nocną Łowczynią. Czy mogła być Podziemną? Nie widać było na niej żadnych zewnętrznych śladów na bycie faerie, czarownicą, czy wilkołakiem, a chociaż była blada, stała w świetle słonecznym, więc nie mogła być wampirem.
- Muszę cię o coś zapytać, mała dziewczynko. - Głos kobiety był szorstki, jakby nie mówiła przez długi czas. - Czy twoi rodzice nie szukają guwernantki? Jestem wyśmienitą guwernantką.
       Wyciągnęła kartkę papieru - prawdopodobnie swoje referencje - ale uwagę Lucie przyciągnęła jej dłoń.
        Już nie była okryta rękawiczką. Teraz była szkieletowa, kość biała jak śnieg. Ciemna, czerwona krew spływała po końcach jej palców, mocząc papier.
        Lucie cofnęła się, nie umiejąc złapać oddechu.
- Jesteś duchem - wydusiła, nie zamierzając tego powiedzieć. Ale duch nigdy wcześniej nie podszedł do niej na ulicy jak teraz, a na pewno nie taki z kościstymi dłońmi. Znowu spojrzała na twarz ducha. Była wychudła, trochę zniekształcona i to ją przeraziło.
- Nie możesz mnie oszukać - powiedziała Lucie, starając się brzmieć  odważnie. - Widzę, kim jesteś.
- Jaka mądra mała dziewczynka. - Chrapliwy głos ducha przybrał niemiły ton. - Nie lubię mądrych małych dziewczynek. Kiedyś zajmowałam się szóstką takich. Oszukiwały mnie i drwiły ze mnie. Pewnej nocy poszłam do ich pokoju i dźgnęłam każdą z nich po kolei w ich mądre, małe serca.
       Krew Lucie stała się zimna. Duch wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć serca Lucie, a ona odwróciła się i pobiegła w kierunku domu. Pamiętała, co powiedziała jej Jessamine, ale jak mogła się nie bać? Czuła obecność ducha za nią, dreszcze na karku. Lucie prawie dotarła do bramy, gdy potknęła się o wystający kamień i upadła zadrapując sobie kolano na chodniku.
        Duch podpłynął bliżej, sięgając jakby chciał jej pomóc.
- Mogłabyś być moją nowa uczennica.
     Lucie odsunęła się.
- Stop! Odsuń się!
     W zaskoczeniu zauważyła, że duch odsunął się gwałtownie, wyglądając na zaskoczonego. Może małe dziewczynki nie miały w zwyczaju na niego krzyczeć. Lucie miała właśnie zacząć krzyczeć o pomoc, ale pomoc już dotarła.
     Jessamine spłynęła z nieba i stanęła pomiędzy Lucie a kobietą. Ale to była Jessamine jakiej Lucie nigdy wcześniej nie widziała: Anioł zemsty, wiszący nad Lucie oraz kobietą-duchem, a lodowata furia była widoczna na jej twarzy. Lucie wciągnęła gwałtownie powietrze, gdy Jessamine uniosła ręce jakby miała rozpocząć przerażające zaklęcie.
- Nie - jęknęła kobieta, jej usta rozszerzały się szeroko, ukazując ciemność. - Nie wiedziałam, że było chronione. Nie wiedziałam...
- Odpłyniesz stąd - rozkazała Jessamine i nawet jej głos był inny, głęboki i dziki jak uderzające o brzeg fale. - Zostawisz to miejsce, wstrętna duszo!
      Duch skulił się na chwilę, a następnie zamienił się w nicość.
      Lucie leżała na ścieżce w ogrodzie, wpatrując się w Jessamine, która skurczyła się do swoich normalnych rozmiarów.
- Przestań się gapić Lucie, zrobią ci się od tego zmarszczki. Chodź, wstawaj. - Jej normalna mina powróciła, śliczna, dystyngowana i odległa.
- Dziękuję - powiedziała Lucie słabo.
- Uważaj na to jak idziesz - powiedziała Jessamine surowo. - I przestrzegaj tego, co ci powiedziałam. Istnieje więcej niż jeden rodzaj duchów. - Po tych słowach uniosła się w górę i zniknęła.
     Lekcja pozostała z Lucie przez długu czas. Nigdy nie winiła Jessamine za brak wiedzy o czwartym rodzaju duchów. A nawet gdyby wiedziała, nie udałoby się jej przygotować Lucie na fakt, że spotkanie go zmieni jej życie na zawsze.

-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-


"Paryż, 1897 rok

      Cordelia zawsze myślała o roku, w którym jej rodzina mieszkała pod Paryżem jako ostatnim roku, w którym byli naprawdę szczęśliwi. W następnym roku Alastair poszedł do Akademii i stał się ogólnie rzecz biorąc trudniejszą i bardziej niedostępną osobą. Stan zdrowia jej ojca znowu się pogorszył, gdy wrócili do Anglii. A także coś w Cordelii zmieniło się jakby z dnia na dzień, a jej mama zaczęła mówić o przyszłości Cordelii i jak powinna ją zabezpieczyć.
       Ale w tym roku, żyjąc w małym, ale wygodnym domu w Fontainebleau, wszystko było dobrze. Miała szansę widzieć się z Lucie i Jamesem częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Wolałaby być z nimi sam na sam w sercu Paryża, oczywiście, ale czerpała przyjemność z pokazywania Lucie arkadowych domów, znajdujących się w miasteczku, zamek przyziemnej rodziny królewskiej, Grand Canal wzdłuż którego rodziny siadały i urządzały pikniki. Lucie miała dziesięć lat i wyglądała na młodszą, ale była dość odważna. Także, oczywistością jest, że Lucie chciała zwiedzić las w Fontainebleau oraz poprowadziła je tam, opowiadając o tym jak kiedyś był to o wiele większy starożytny las, miejsce polowań dla dawnych królów, a także o tym jak kiedyś spotkała pomocnego, podrzuconego przez faerie chłopca w lesie Brocelind.
- Pamiętaj, że to sekret - powiedziała, rzucając Cordelii spojrzenie przez ramię, sama wyglądając na dość zwariowaną. - Nie powiedz nikomu.
        Cordelia zgodziła się, szczęśliwa, że ona i Cordelia mają wspólną tajemnicę. Przemierzyły skrzyżowanie ścieżek przypominające gwiazdę, by znaleźć się w krainie drzew bukowych i jarzębów domowych. Las był znany ze swoich masywnych głazów o różnych kształtach: ten jak słoń, ten, o grubej powierzchni jak krokodyl, a ten jak głowa starca z wielkim nosem. Cordelia zabrała Lucie, by pokazać jej jej ulubione, by wspiąć się na szczyty, by spojrzeć z krawędzi klifów na wąwozy znajdujące się w dole.
          Lucie biegała wzdłuż szczytów klifów pokrytych zielenią, zanurzona po kostki w stokrotkach, z włosami łomoczącymi na wietrze. Pochyliła się przy krawędzi, by zerwać kwiatek, delikatną fioletowo - różową filiżankę płatków, zaskakującą na tle szarej skały. Zatknęła go za jedno ucho i znowu odskoczyła, a Cordelia biegła, by ją dogonić.
        Były ostrożne; były Nocnymi Łowcami, ale ciągle były dziećmi, które mogły łatwo postawić stopę w złym miejscu i koniec końców Lucie to zrobiła. Śmiejąc się z czegoś co powiedziała Cordelia, zrobiła krok w przepaść i, straciwszy równowagę, zaczęła spadać z wysokiego klifu. Cordelia miała czas, żeby zobaczyć jak mina Lucie zmienia się z wesołej w raptowne przerażenie, zanim rzuciła się w stronę przyjaciółki, łapiąc spódniczkę jej sukienki. Poczuła jak materiał rwie się w jej dłoniach, ale dało to Lucie czas na położenie dłoni na płaskiej ziemi, a Cordelii czas na złapanie Lucie za nadgarstek i trzymanie gorączkowo tak ważnego życia.
Ich spojrzenia się spotkały.
- Wszystko dobrze - powiedziała Lucie powoli. - Mam stopę na...
      Z dźwiękiem rozpadania się, coś na czym była stopa Lucie, rozkruszyło się, a Lucie szarpnęła się, odbijając się mocno od ziemi. Cordelia leżała na brzuchu na złamanym gruncie, zwisając na wpół z klifu, z ręką owiniętą wokół nadgarstka Lucie. Lucie obróciła swoją rękę z wielką uwagą, z oczami utkwionymi w Cordelii i także złapała jej nadgarstek. Były stabilne, na ten moment.
       Ale jeszcze nie bezpieczne. Cordelia spróbowała wciągnąć Lucie, ale ziemia pod nią odkształciła się. Lucie jęknęła. Wolną dłoń przycisnęła do nagiej ściany, by się uspokoić. Oddychała bardzo głośno i ciężko.
       Cordelia rozkazała swojemu głosowi, by był spokojny.
- Nie ruszaj się - powiedziała. - Ktoś po nas przyjdzie. Nie pozwolę ci spaść.
        Cichy, przerażony wdech wydobył się z ust Lucie. Po chwili, Cordelia zorientowała się, że był to śmiech.
- Och - odpowiedziała Lucie. - Martwię się tylko, co będziemy robić do tego czasu.
 Cordelia zawsze myślała, że Lucie nic nie waży, ale z taką ilością jej wagi w dłoni Cordelii, Cordelia nagle bardzo dokładnie widziała ile jest do stracenia, jak bardzo ważnym było wytrzymać. Błękitne niebo zdawało się pochylać nad i pod nimi, niebieskość próbowała połknąć Lucie. Ich oddechy były jak grzmoty w uszach Cordelii.
        Czekały. Cordelia chciała krzyczeć po pomoc, ale nie śmiała spróbować, bojąc się, że przeniesienie chociaż odrobiny energii na krzyk, mogłoby osłabić jej chwyt. Lucie nie miała takich obaw i kilka razy krzyczała o pomoc. Nie było odpowiedzi. Las był cichy, nie licząc wiatru poruszającego drzewami nad nimi.
         Lucie i Cordelia patrzyły na siebie z niepokojem.
- Zawsze piszesz opowiadania - powiedziała Cordelia, po długiej chwili. - Mogłabyś mi jedną opowiedzieć?
- Nie pokazałam moich historii nikomu spoza mojej rodziny - powiedziała Lucie. Brzmiała nieśmiało, a Cordelia otworzyła buzię, by powiedzieć, że nic nie szkodzi, że całkowicie to rozumiała, kiedy Lucie kontynuowała - Ale jako, że chodzi o ciebie, Cordelio, sądzę, że mogę.
        Lucie zrelacjonowała fascynującą opowieść o piracie o oczach tak zielonych jak morze. Cordelia zaczęła być tak przejęta historią, że była nawet w stanie lekko się śmiać. Kiedy to zrobiła, oczy Lucie roziskrzyły się.
        Historia musiała się skończyć. Po niej nastąpiła cisza. Powiew zimna w ciepłym, letnim powietrzu  mówił o wieczorze i zbliżającej się ciemności. Mięśnie w ramionach Cordelii paliły.
- Cordelio, nie robisz się zmęczona? - zapytała cicho Lucie.
- Nie jestem nawet trochę zmęczona - powiedziała stanowczo. - Mogę wytrzymać całą wieczność.
       Żadna z nich nie potrafiła później powiedzieć, ile czasu czekały. Zdawało się, że były to godziny. Cordelia miała czas, żeby zrozumieć, że to był teraz jej cały świat, że poczucie cierpienia i przerażenia będą trwały i trwały w nieskończoność i zaczęła się zastanawiać jak tu pogodzić się z tą nową prawdą, kiedy w jednym momencie, została otulona przez nowe ciepło i nową siłę. Zerknęła w górę, by dostrzec jak ktoś - James, to był James - łapie razem z nią ramię Lucie. Z wielkim dźwignięciem, James wciągnął siostrę z powrotem w bezpieczne miejsce. Cordelia lubiła myśleć, że ciągle miała wystarczająco dużo siły, by trochę pomóc. Trzymała cały czas Lucie i nie puściła, dopóki nie leżały obie cało na trawie w pobliżu urwiska.
       James spojrzał na nie z góry ze skrzyżowanymi rękami. Bezwładna z ulgi, Cordelia spojrzała na niego. Rzadko widziała go bez jego okularów do czytania. Zorientowała się, że jest dość zszokowana tym jak osobliwa jest głębia jego oczu, ale osobliwa w pozytywnym znaczeniu. Zastanawiała się, czy James będzie je strofować. Zamiast tego, powiedział tylko:
- Jesteście całe. Nie spieszcie się.
- James - powiedziała Lucie. - Cordelia trzymała mnie przez godziny. Godziny i godziny.
- Dnie. Byłyśmy tutaj przez całe dnie - powiedziała Cordelia.
       Lucie wydała z siebie cichy, lekko paniczny chichot.
- Tygodnie, James, co cię tyle trzymało?
       Wytłumaczyły jak Lucie spadła.
- Lucie, tak bym chciał, żeby wystarczyło ci zrywanie stokrotek z tego miejsca - powiedział James ze zdesperowanym jęknięciem. - Ogólnie rzecz biorąc, największą przyjemność czerpie się z klifów, z pewnej odległości od krawędzi.
- Lubię stokrotki - powiedziała Cordelia zanim Lucie i James zaczęli się poważnie sprzeczać. - Nigdy nie rozumiałam dlaczego osoby o imieniu "Margaret" mogą mieć tak ładne przezwisko jak "Daisy" (stokrotka). Margaret nie brzmi bardziej podobnie do "Daisy" niż  Cordelia.
       Spojrzała w górę, by dostrzec, że wpatruje się w nią James. Później dowiedziała się, że "Daisy" było przezwiskiem dla Margaret, ponieważ po francusku daisy to marguerite, a Cordelia poczuła się jak kompletna idiotka. Najwidoczniej James wiedział to już wcześniej, ale był za miły, by to powiedzieć.
       Zamiast tego powiedział:
- Dlaczego nie będziemy nazywać cię Daisy, skoro ono ci się podoba?
       Cordelia poczuła ciepło rozlewające się po całym jej ciele, na myśl, że Herondale'owie mają dla niej pieszczotliwe zdrobnienie.
- Tak! - powiedziała z zapałem Lucie, siadając prosto na trawie. Lucie zdawała się taka niezrażona, ledwo co uciekła, ale niewzruszona przez niebezpieczeństwo. - Powinniśmy mieć dla ciebie przezwisko!
       Daisy. Było to beztroskie imię, pełne radości. Nie będąc w stanie pomyśleć, co odpowiedzieć, Cordelia złapała dłoń Lucie i ścisnęła ją. A po chwili drgnęła, ból powrócił do ręki razem z wykonywaną czynnością.
       Lucie spojrzała na nią w zamyśleniu.
- Dni - powiedziała. - Trzymałaś mnie przez tygodnie, Daisy.
       Cordelia uśmiechnęła się, szczęśliwa, że wkroczyła do mitologii Lucie jako bohaterka.
- Trzymałabym cię przez miesiące, gdybym musiała.
- James - powiedziała Lucie, mimo, że na niego nie spojrzała. - Wiedziałeś, że Cordelia zostanie moją parabatai?
- Zostanę? - zapytała Cordelia z rozbawieniem.
       Lucie wyglądała na przerażoną jakby nagle obudziła się ze snu.
- Przepraszam, przemawia przeze mnie szok. Nigdy bym nie założyła...
- Lucie! - powiedziała Cordelia. Ścisnęła mocniej rękę przyjaciółki, szczęśliwa, że może to zrobić w bezpiecznym miejscu i spojrzała na Jamesa. - Oczywiście, że zostaniemy parabatai. "(tłumaczenie własne)

-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-

Devonshire, 1898 rok

     Cordelia często czuła się samotna, kiedy w domu była tylko ona i jej rodzice, ale nigdy aż tak bardzo jak wtedy, gdy Alastair wyjechał do Akademii. Kiedy go nie było, reszta rodziny Carstairs podróżowała do Indii, Paryża, Cape Town i Kanady, ale na wakacje, kiedy w końcu powrócił  byli w Cirenworth.
      Czekała miesiącami na jego powrót, ale kiedy wyszedł z powozu - wyższy, bardziej kościsty i cierpki niż kiedykolwiek wcześniej - zdawał się być inną osobą. Zawsze był porywczy i kąśliwy, ale teraz prawie w ogóle z nią nie rozmawiał. Kiedy już to zrobił, robił to głównie po to, by powiedzieć jej, żeby mu nie przeszkadzała.
      Jej rodzice zignorowali zmianę. Kiedy Cordelia zapytała swojego taty, dlaczego Alastair nie chce spędzać z nią czasu, uśmiechnął się i powiedział, że nastoletni chłopcy przechodzą przez "takie chwile", i że "zrozumie, kiedy będzie starsza".
- Dobrze się bawił z chłopami w swoim wieku przez cały rok, a teraz musiał wrócić na wieś do takich jak my - powiedział Elias z chichotem. - Przejdzie mu.
       To nie była satysfakcjonująca odpowiedź. Cordelia próbowała stanąć na drodze Alastaira tak często jak mogła, by zmusić go do zauważenia jej. Jednak często nie potrafiła go nawet znaleźć. Siedział godzinami zamknięty w swoim pokoju, a kiedy pukała do jego drzwi, nawet nie zadawał sobie trudu, by powiedzieć jej, żeby sobie poszła. Po prostu ją ignorował. Dowiadywała się, że tam był, kiedy widziała go wychodzącego z pokoju, by coś zjeść lub by zakomunikować, że wychodzi samemu na długi spacer.
       Trwało to kilka tygodni. Uczucia Cordelii zmieniły się z rozczarowania do smutku, obwiniania siebie, irytacji, a następnie zamieniły się w złość. Pewnego wieczoru podczas kolacji rzuciła w niego łyżką i krzyknęła:
- Dlaczego ze mną nie rozmawiasz? - Alastair złapał łyżkę w powietrzu, odłożył ją na stół i spojrzał na nią w ciszy.
- Nie rzucaj rzeczami, Cordelio - powiedziała jej mama.
- Mâmân! - zaprotestowała Cordelia, tonem zdrady. Jej tata zignorował całą sytuację i zaczął jeść jakby nic się nie wydarzyło. Risa wślizgnęła się i położyła przy Cordelii nową łyżkę, co Cordelia uznała za bardzo irytujące.
      Zrozumiała, że brak chęci Alastaira do spędzania z nią czasu miał na celu skłonienie jej do do poddania się i przestania próbować. Więc podwoiła swoje starania.
- No cóż - ogłaszała, gdy była w tym samym pokoju co on. - Idę zebrać dzikie jeżyny przy dróżce. (Alastair kochał jeżyny). Lub - Sądzę, że pójdę poćwiczyć spadanie w sali treningowej po obiedzie. (Alastair zawsze był, kiedy ćwiczyła, by pokazać jej jak bezpiecznie spadać i potrzebowała do tego partnera.)
        Pewnego dnia, gdy wyszedł na jeden ze swoich spacerów, Cordelia poczekała minutę i poszła za nim. Był to dobry trening, mówiła sobie - lekki chód, świadomość terenu dookoła siebie, udoskonalanie swoich zmysłów. Zrobiła z tego grę: jak długo mogła śledzić swojego brata zanim ją zauważył? Czy mogła pozostać niezauważona na tyle długo, by zorientować się, gdzie idzie?
        Okazało się, że Alastair wcale nigdzie nie zmierza. Po prostu chodził i chodził, znając  na tyle dobrze tamtejsze lasy, aby się nie zgubić. Cordelia zaczęła czuć się zmęczona po kilku godzinach. Potem zaczęła się robić głodna.
        A jeszcze później rozkojarzyła się i zaczepiła stopą o wystający korzeń i upadła z głośnym łomotem na twardą ziemię. Alastair obrócił się, słysząc hałas i zobaczył ją, gdy, zła, podnosiła się. Założyła ręce na piersi i uniosła brodę, uparta i zdeterminowana, by odzyskać swoją dumę, stając twarzą w twarz z jakąkolwiek niemiłą reakcją, która dla niej przygotował: jego pogardę, wściekłość, krytykę.

         Zamiast tego westchnął i podszedł do niej. Bez żadnego wstępu, powiedział, szorstko:

- Jesteś ranna?
         Cordelia uniosła stopę i poruszyła nią ostrożnie.
- Nie. Tylko posiniaczona, tak sądzę.
- Chodź - powiedział. - Wracajmy do domu.
         Szli w ciszy, Alastair kilka kroków przed nią, bez słowa. W końcu, doprowadzona do szału przez ciszę, Cordelia wybuchła:
- Nie chcesz wiedzieć, dlaczego się śledziłam?
        Obrócił się i spojrzał na nią.
- Sądzę, że sądziłaś, że przyszedłem tutaj, by robić tutaj coś ekscytującego.
- Przepraszam - powiedziała, jak zwykle bardziej poruszona wobec niezachwianego spokoju Alastaira. - Przepraszam, że odkąd poszedłeś do Akademii stałeś się dorosły i dojrzały i masz wymyślnych nowych przyjaciół. Przepraszam, że jestem tylko twoją głupią młodszą siostrą.
        Alastair wpatrywał się w nią przez chwilę, a następnie zaśmiał się krótko. Nie było w nim wesołości.
- Nie masz pojęcia o czym mówisz.
- Przepraszam, że twoja rodzina jest teraz dla ciebie niewystarczająca! Przepraszam, że nie jestem wystarczająca byś mógł ze mną trenować!
        Pokręcił głową lekceważąco.
- Nie bądź głupia, Cordelio.
- Po prostu ze mną porozmawiaj! - powiedziała. - Nie rozumiem dlaczego jesteś taki zrzędliwy. To ty jesteś szczęśliwcem, który wyjechał na rok. Kto bawił się w Idrisie. Zdajesz sobie sprawę jak samotna byłam przez cały rok?
         Przez chwilę Alastair wyglądał na zagubionego, wahającego się. Od długiego czasu Cordelia nie widziała tak prawdziwej emocji na jego twarzy. Po chwili zatrząsnął się jak żelazne wrota.
- Wszyscy jesteśmy samotni - powiedział. - Na końcu.
- Co to znaczy? - zażądała, ale obrócił się, by iść dalej. Po chwili, ścierając łzy z twarzy za pomocą rękawa, poszła za nim.
        Kiedy wrócili do domu, zostawiła go w wejściu, a sama poszła wziąć cały zestaw noży do rzucania z szafki, służącej jako domowa zbrojownia. Przeszła koło swojego brata, kierując się do sali treningowej, wpatrując się w niego gniewnie, ledwo będąc w stanie nieść noże. Patrzył na nią w ciszy.
        W sali treningowej wpadła w rytm i powtarzała ruchy. Uderzenie. Uderzenie. Noże do rzucania nie były jej ulubioną bronią, ale potrzebowała poczucia siły uderzenia, ranienia czegoś, nawet jeżeli to był tylko cel na ścianie. Jak zwykle, rytm treningu uspokoił ją. Jej oddech uregulował się i zwolnił. Powtarzalność dała jej poczucie oparcia: pięć rzutów, następnie przejście, by wyciągnąć noże z celu i odejście, by powtórzyć serię. Pięć rzutów. Podejście. Zabranie. Odejście. Pięć rzutów.
        Po około dwudziestu minutach zorientowała się, że w drzwiach do sali treningowej stał Alastair. Zignorowała go.
         Ktoś inny mógłby powiedzieć, że poprawiła się odkąd widział ją po raz ostatni albo czy sam mógłby rzucić.  Jednak Alastair odchrząknął w pewnym momencie i powiedział:
- Przekręcasz swoją lewą stopę podczas wypuszczania. Dlatego jesteś tak niekonsekwentna.
          Spojrzała na niego gniewnie i wróciła do rzucania. Ale teraz zwracała większą uwagę na ułożenie stóp.
           Po chwili Alastair powiedział:
- To głupie, że mówisz, iż jestem szczęściarzem. Nie jestem nim.
- Nie utknąłeś tutaj na cały rok.
- Och? - zadrwił Alastair. - Jak wiele osób przyszło do ciebie w tym roku, żeby się z ciebie naśmiewać? Jak wiele zapytało co z tobą nie tak, że nie masz prywatnego nauczyciela? Albo zasugerowało, że twoja rodzina była pewnego rodzaju hultajami, ponieważ tak często się przeprowadzacie?
          Cordelia spojrzała na niego, oczekując dostrzeżenia bezbronności i smutku, ale oczy Alastaira były twarde, jego usta zaciśnięte w cienką linię.
- Traktowali cię źle?
           Alastair wyrzucił z siebie kolejny wymuszony śmiech.
- Przez chwilę. Zrozumiałem, że mam wybór. W Akademii były tylko dwa rodzaje osób. Dręczący i dręczeni.
- A ty...?
           Alastair powiedział twardo:
- Co ty byś wybrała?
- Jeżeli to byłyby moje jedyne dwie opcje - powiedziała Cordelia. - to odeszłabym i wróciłabym do domu.
- Tak, no cóż - powiedział. - Ja wybrałem tę, dzięki której nie czułem się jak pośmiewisko.
         Cordelia stała bardzo nieruchomo i cicho. Wyraz twarzy Alastaira był beznamiętny.
- I jak to się sprawdziło? - zapytała tak łagodnie jak sobie pozwoliła.
- Okropnie - powiedział. - Okropnie.
          Cordelia nie wiedziała co powiedzieć, czy zrobić. Chciała podejść i przytulić swojego brata, powiedzieć mu, że go kocha, ale stał sztywno z ramionami splecionymi na klatce piersiowej i nie odważyła się. W końcu wyciągnęła do niego nóż.
- Chcesz rzucić? Jesteś w tym o wiele lepszy niż ja.
           Kiedy spojrzał na nią podejrzliwie, powiedziała:
- Przydałoby mi się trochę pomocy, Alastairze. Widzisz jak niedbała jest moja forma.
           Alastair podszedł i wziął od niej nóż.
- Bardzo niedbała - potwierdził. - Wiem, że szermierka przychodzi ci w sposób naturalny, ale nie ze wszystkim tak będzie. Musisz zwolnic. Zwróć uwagę na swoje stopy. A teraz powtarzaj moje ruchy. Tak jest, Layla. Zostań ze mną.
          I tak zrobiła." (tłumaczenie własne)

-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-

                                                           "Przyjęcie rocznicowe"


"Francja, 1899

     Cordelia nie przepadała za bardzo za Mentoną. W teorii powinna. Mentona była ślicznym, nadmorskim miasteczkiem, zbieraniną różowych i żółtych budynków wzdłuż małego portu, głównie ześlizgów dla żaglówek i łodzi rybackich. Powietrze było ciepłe i śródziemnomorskie, ryby bez porównania świeże, potrafiła dostrzec Włochy z okna swojej sypialni po drugiej stronie portu. Czego można było nie lubić?
      Przybyli ze względu na zdrowie jej ojca - przecież tylko w tym celu podróżowali - a Cordelia potrafiła zrozumieć, dlaczego Mentona miała reputację uzdrawiającego celu podróży dla chorych i starych. W rzeczy samej, zdrowie jej taty poprawiło się od czasu ich przyjazdu kilka tygodni wcześniej i był w okresie posiadania dobrego nastroju, tańcząc z nią chętnie w salonie, od czasu do czasu był nawet w stanie wydobyć z Alastaira uśmiech. Alastair wszedł w czas wzburzonego okresu dojrzewania, jak podsłuchała Cordelia słowa jej mamy skierowane do taty. Cordelia miała nadzieję, że gdy będzie w wieku Alastaira, będzie w stanie zachować swoje opanowanie lepiej niż on.
     Uroki Mentony szybko zbladły. Jej popularność wśród chorych i starszych znaczyła, że populacja miasteczka składała się z osób należących do obu z tych grup i, mimo że Cordelia życzyła im jak najlepiej, nie byli najlepszymi towarzyszami do rozmowy, a nawet dorośli nie byli zainteresowani rozmową z dziewczyną, dla której francuski był trzecim językiem i nie władała nim bardzo dobrze. Okazało się, że plaża nie była stworzona z piasku a z dużych owalnych kamyków - Cordelia nigdy nie słyszała o czymś takim, plaża zbudowana z kamieni, bardzo nieprzyjemna dla gołych stóp, niewygodna do leżenia na niej, nie dawała także możliwości budowania zamków, czy kopania okopów.
     Najgorszym ze wszystkich było to, że jej rodzice kontynuowali bycie najbardziej aspołecznymi jak tylko się da, nawet nie próbując skontaktować się z lokalnymi grupami Nocnych Łowców (najbliższy Instytut znajdował się w Marsylii). Tak więc Cordelia była samotna. Czasami samotna z Alastairem, ale on głównie ją ignorował, a i tak po tygodniu mieli dość swojego towarzystwa.
     Jedynym źródłem ulgi była świadomość, że to także przeminie - rodzina Carstairs ciągle podróżowała, obsesyjnie, przez wzgląd na zdrowie jej ojca. Cordelia nigdy nie potrafiła zrozumieć logiki jaka za tym stała, poza tym, że zgadzała się, że warto było zrobić wszystko, jeżeli miało to poprawić stan ojca. W tym przypadku, była to lekka ulga. Wiedziała, że nie zostaną w Mentonie na dłużej niż kilka miesięcy.
      Właśnie dlatego, zdawało jej się, że czuła się tak samotna. Jej rodzina nie zatrzymywała się nigdzie wystarczająco długo, by mogła poznać w swoim wieku, a co dopiero zaprzyjaźnić się. Jej jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi na świecie byli Lucie i James Herondale i tylko dlatego, ponieważ, Cordelia wiedziała, Will i Tessa Herondale zawsze robili wszystko, co mogli, by ich dzieci widywały młodych Carstairsów. Mimo to widywali się rzadko, ponieważ Herondale'owie kierowali Instytutem w Londynie, przez co spędzali większość czasu w Londynie i okazjonalnie w Idrisie, podczas gdy rodzina Cordelii była na całej mapie świata.
       A jednak znowu, Herondale'owie przybyli na ratunek, tym razem w formie listu, który przeczytał na głos jej tata podczas śniadania.
- "Dzień dobry, Eliasie i Sono" zastanawiam się skąd mógł wiedzieć o jakiej porze będziemy czytać, ten człowiek jest szalony jak kapelusznik...
- A jednak czytamy go o tej porze - powiedziała Cordelia. Jej tata posłał jej pobłażliwy uśmiech i kontynuował
- "Mamy w Londynie capital day i mam nadzieję, że za sześć tygodni w Paryżu także będzie capital day (przeprasza, nie miałam pojęcia jak to przetłumaczyć), kiedy Tessa i ja będziemy obchodzić naszą dziewiętnastą rocznicę ślubu. Jako, że w żadnej znanej kulturze nie świętuje się specjalnie dziewiętnastej rocznicy, postanowiliśmy urządzić olbrzymie przyjęcie."
- Bal! - wykrzyknęła Cordelia, ale po chwili pojawiła się w niej obawa. Czy jej rodzice wzięliby udział w czymś takim? Jej tata wpatrywał się ze zmarszczonymi brwiami w list, ale może próbował po prostu przeczytać słowa bez swoim okularów.
- To nie jest bal - powiedział Alastair, który zatrzymał się w połowie schodów, żeby posłuchać.
- "bal, jeżeli tak wolicie" - kontynuował jej tata. - Bardzo dobrze, Cordelio.
      Cordelia wystawiła bratu język.
- "Bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdybyście wy i wasze kochane dzieci dołączyli do nas.... gdybyście byli tak mili odpowiedzieć... i tak dalej, i tak dalej..." - jej tata przeskanował wzrokiem list. - Jest data i adres i to wszystko.
- Zaczęło się silnie, a skończyło na rozczarowaniu - powiedział Alastair.
- Możemy pójść? - zapytała Cordelia gwałtownie. - Możemy pójść? Tak  bardzo chciałabym zobaczyć Lucie i Jamesa. I może poznałabym kogoś z osób, o których pisze Lucie w swoich listach!
- Chciałbym poznać kogoś, kto nie jest wami - powiedział Alastair łagodnie. - Bez urazy.
- Alastair! - skarciła go Sona, ale Cordelia nie miała zamiaru pozwolić Alastairowi ją rozproszyć. Podwoiła swoje wysiłki w stronę taty.
- Papa, możemy iść, proszę? Tak wyzdrowiałeś, na pewno kilkudniowa podróż byłaby możliwa. Nie chcesz, żeby społeczność Nocnych Łowców zobaczyła jak dobrze się czujesz?
- Hm... - powiedział jej tata. Spojrzał na jej mamę, która odwzajemniła spojrzenie. Podzielili się ze sobą kilkoma niezrozumiałymi spojrzeniami.
- Jeżeli sądzisz, że to dobry pomysł - powiedziała Sona do Eliasa. Tata Cordelii posłał swojej córce długie spojrzenie. Cordelia próbowała pochwycić spojrzenie Alastaira, ale odwrócił się i patrzył z obrzydzeniem w dal, co było typowym u niego spojrzeniem ostatnimi czasy.
- Sądzę, że możemy pozwolić sobie na wycieczkę pociągiem i kilka dni w Paryżu - zgodził się tata. - Uwielbiam Paryż.
      Cordelia zarzuciła ramiona na jego ramiona.
- Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

***

      Cordelia spędziła następne kilka tygodni w stanie ciągłego strachu. Nie śmiała przypomnieć rodzicom o nadchodzącej podróży, w razie gdyby stwierdzili, że jednak rezygnują i nie jadą. Takie sytuacje zdarzały się już w przeszłości, ale nigdy wcześniej w przypadku wydarzenia, do którego Cordelia miała duży wkład.
      Ale kiedy do wydarzenia brakowało kilka dni, jej tata przyniósł podczas śniadania rozkład jazdy pociągu Calais - Mediterrannee Express. Bilety zostały kupione, walizki spakowane, a mimo to Cordelia ledwo potrafiła w to wszystko uwierzyć, gdy znalazła się wieczorem przed przyjęciem, jadącą na Gare du Nord w eleganckim niebieskim wagonie, ściskając dłonie na kolanach w niecierpliwym oczekiwaniu: Paryż, w końcu była w Paryżu! Zobaczy swoją przyszłą parabatai i jej brata oraz śmietankę społeczności Nocnych Łowców i zrobi to wszystko w Paryżu.
     Następnego dnia odnalazła się wpatrującą w długie lustro w ich pokojach w Hôtel Continental na Rue de Rivioli, zastanawiającą się, czy była tą samą dziewczyną, która okropnie cierpiała jeszcze kilka dni wcześniej. Jej mama pomogła jej wybrać sukienkę, pierzastą cytrynową kreację koronki i jedwabiu. Nie była do końca pewna czy jej pasowała, ale była bardzo elegancka.
      Nawet Alastair spojrzał na nią z pewnym podziwem, gdy przyszedł po rękawiczki.
- Wyglądasz zaskakująco dojrzale - powiedział. Cordelia pomyślała, że dla Alastaira jest to prawdopodobnie odpowiednik pełnego omdlenia. Najwidoczniej on też dążył do osiągnięcia "dojrzałości", po założeniu brązowego szerokiego płaszcza z zapiętym tylko jednym guzikiem, pozwalając sobie także na nałożenie pomady na swoje czarne włosy, co, Cordelia musiała przyznać, sprawiało, że włosy lśniły zniewalająco.
- Wyglądasz jakbyś chciał komuś zaimponować na przyjęciu - droczyła się z nim Cordelia. - Komuś szczególnemu?
- Każdemu - Alastair pociągnął nosem. - Każdemu kto jest kimś.
      Cordelia przewróciła oczami.
      Jej tata był w bardzo dobrym humorze, gdy wsiedli do powozu krótko później, żartując i śmiejąc się. Jej mama była cicho, obserwując swojego męża z uśmiechem i zamyśloną miną i tacy byli przez całą podróż do paryskiego instytutu.

***

      Ćwiczyła swój francuski, a kiedy imponująca postać Madame Bellefleur przywitała ich na progu Instytutu z wielkim entuzjazmem i pytaniami, zrozumiała je: powitanie, jak minęła ich podróż, czyż nie jest okropnie chłodno tej nocy. Zaczęła myśleć nad odpowiedzią i odkryła, że jej umiejętność mówienia po francusku opuściła jej mózgu w tej samej chwili.
      Francuski jej taty był płynny i biegły, a Cordelia poczuła napływ dumy, gdy powiedział:
- Madame Bellefleur, kochana! Wyglądasz jeszcze piękniej niż dotychczas, Odile. Ale cóż w ciebie wstąpiło, że pracujesz przy otwieraniu drzwi?
     Madame Bellefleur zaśmiała się, ciepłym śmiechem, który sprawił, że Cordelia natychmiastowo ją polubiła.
- Odesłałam pokojówkę, by się zabawiła. Lubię otwierać drzwi, Eliasie - może i jest to przyjęcie Herondale'ów, ale to mój Instytut.
     Wewnątrz, Cordelia odeszła od swoich rodziców tak szybko jak to było możliwe i poszła poszukać swoich przyjaciół. Po pięciu minutach była beznadziejnie zgubiona. W przeciwieństwie do innych Instytutów, w których była, ten rozkładał się jako labirynt połączonych salonów. Każdy wyglądał tak jak poprzedni i był wypełniony dorosłymi, których w ogóle nie znała Cordelia, a do tego większość z nich mówiła szybko po francusku. Nie zauważyła żadnego Herondale'a a brzęczenie i gwar gości sprawiał, że czuła się coraz mniej jak światowiec na balu, a coraz bardziej jak dziewczynka, która zgubiła swoją mamę na targu.
      Znikąd pojawił się wir spódnic, który szczęśliwie okazał się być Lucie Herondale, rzucającą się w objęcia Cordelii z ogromną siłą, ściskając ją z zachwytem.
- Cordelia, Cordelia, chodź, Christopher nauczy nas jak połykać ogień!
- Przepraszam? - powiedziała grzecznie Cordelia, ale Lucie już ją ciągnęła w stronę drzwi prowadzących do kolejnego salonu. - Kim jest Christopher?
- Christopher Lightwood, oczywiście. Mój kuzyn. Powiedział, że widział mężczyznę połykającego ogień  w Convent Garden i że rozpracował jak to się robi. Jest bardzo naukowy, Christopher. - Lucie została szybko zatrzymana, a Cordelia spojrzała w górę, by dostrzec wysoką, szczupłą, starszą dziewczynę z ciemnymi włosami związanymi w warkocze na czubku głowy i uderzającym wyglądzie. Miała na sobie koronkową niebieską suknię, ale nosiła ją bez entuzjazmu. Uniosła brwi i spojrzała na Lucie. - A to jego siostra, Anna - powiedziała Lucie, jakby planowała te spotkanie.
- Christopher nie będzie jadł żadnego ognia dzisiejszej nocy - powiedziała Anna - ani w rzeczy samej niczego co nie jest kanapką.
     Lucie powiedziała:
- Anno, to jest Cordelia Carstiars: zostanie moją parabatai. - Cordelia poczuła napływ ciepłych uczuć wobec swojej przyjaciółki - czuła się tak samotna przez większość czasu, ale tak naprawdę wcale nie była. Będzie miała parabatai i ani ona, ani Lucie nie będzie już nigdy więcej całkowicie samotna. W każdym razie tak jej się wydawało, że będzie czuć.
     Anna jednak, tylko ledwo uniosła brew.
- Nie jeżeli Christopher spali Instytut, nie zostanie. - Przeniosła swoje przeszywające spojrzenie na Cordelię. - Carstairs? - zapytała z zainteresowaniem. - Jaki Carstiars?
      Cordelia wiedziała o co chodziło. Posłała Annie uśmiech.
- Jem Carstairs jest moim kuzynem. Znam go bardzo słabo, niestety. - Jem, który był parabatai taty Lucie miał długą i tragiczną historię, która zakończyła się zostaniem przez niego Cichym Bratem. Teraz był Bratem Zachariaszem.
      Czy mógłby tutaj być? Dziwnym było wyobrażenie sobie pośród świecącej, śmiejącej rozmowy, stukania kieliszków, ubranej w szaty cichej figury. Ale dlaczego nie byłby tutaj. Lucie mówiła o nim bez przerwy. Cordelia poczuła dreszcz nerwów na myśl o ponownym jego spotkaniu - zapał, ale również zmartwienie.
- Każdy Carstairs jest mile widziany. - Anna uśmiechnęła się beztrosko. - I oczywiście każdy parabatai Lucie jest zasadniczo członkiem rodziny. Skoro o tym mowa. - Obróciła się z powrotem do Lucie. - Nie namawiaj Christophera, Lucie. Wiesz jaki jest.
- To nie był mój pomysł! - zaprotestowała Lucie. - To Matthew go do tego namówił. Wiesz jaki on jest.
- Ja nie wiem -powiedziała Cordelia łagodnie.
      Lucie spojrzała na nią z przerażaniem.
- Och, kochana, jakim okropnym gospodarzem jestem? Tutaj jest moja najlepsza przyjaciółka na świecie, a ja nawet nie przedstawiłam cię wszystkim! Anno, musimy iść. - Sięgnęła znowu po rękę Cordelii.
- Bardzo miło było cię poznać - powiedziała Cordelia do Anny.
      Anna uniosła kieliszek w stronę Cordelii z delikatnym uśmiechem.
- Wzajemnie.
- Dobrze - opowiadała Lucie, ciągnąc Cordelię do kolejnego salonu. - Matthew to Matthew Fairchild, jest synem Konsul, ale nie martw się, jest w porządku i nie jest w ogóle zarozumiały, a zresztą ciocia Charlotte i wujek Henry prowadzili Instytut londyński, gdy mój papa był młody - mieszkał tam, wiesz - a oni są właśnie tam, witaj ciociu Charlotte! - Lucie pomachała szalenie ręką.
      Cordelia spojrzała i szybko zauważyła Charlotte Fairchild - nawet ktoś tak nie żyjący w społeczeństwie jak ona rozpoznał Konsul - która była w trakcie mówienia czegoś bardzo poważnego do grupy wyglądającej na równie poważnych ludzi, i nie zobaczyła machania Lucie. To było zabawne: Charlotte była malutka jak ptak, mężczyźni wokół niej górowali nad nią, a jednak miała taki sposób bycia, że mimo wszystko dominowała pokój. Była to godna podziwu prezencja, myślała Cordelia.
      Obok Charlotte był rudowłosy mężczyzna na krześle, który zobaczył machanie Lucie i odmachał szalenie z uśmiechem. Henry Faichild. Był za daleko, żeby porozmawiać, ale Lucie wskazała na Cordelię i uniosła brwi. Henry podniósł ręce wykrzyknął z radością, a Cordelia także pomachała, mniej szalenie od innych.
- Czy Matthew jest z nimi? - zapytała Cordelia. - Ten dosyć wysoki chłopak z włosami swojego taty?
      Lucie prychnęła.
- Oj nie! Matthew byłby bardzo urażony. To jego starszy brat Charles. On jest, cóż...
- Jaki? - zapytała Cordelia.
- Dosyć nudny. - Lucie była na tyle dobrze wychowana by wyglądać na zawstydzoną swoim wyznaniem - Jest bardzo zainteresowany polityką i sprawami Nocnych Łowców, ale traktuje nas wszystkich jak dzieci.
- Jesteśmy dziećmi.
- Tak, ale on też! - powiedziała Lucie niecierpliwie. - Ale nie dowiedziałabyś się tego z jego zachowania. - Westchnęła. - Mimo wszystko, jest nawet w porządku. Kolejny salon!
    Z szybkością błyskawicy, Lucie poprowadziła ją do reszty osób, które Lucie uważała za ważne, by Cordelia poznała. Jej ciocia Cecily i wujek Gabriel - Gabriel jak się okazało był wśród grupy otaczającej Charlotte - którzy byli rodzicami Anny i Christophera. Jej ciocia Sophie, która pracowała kiedyś w Instytucie jako Przyziemna, przeszła Wstąpienie i poślubiła brata Gabriela - Gideona.
      Gideon, Lucie wyjaśniła, nie był obecny, ponieważ Thomas - och jaka szkoda, że Cordelia nie miała okazji poznać Thomasa, który nigdy nie pozwoliłby Christopherowi podejść do ognia, by go połknąć - ale wracając, Thomas złamał nogę i Gideon został z nim w domu.
- Są także starsze dziewczęta - powiedziała posępnie Lucie. - Barbara i Eugenia. Ale nie są podobne do nas. Nawet ich tutaj nie ma; miały dzisiaj wieczorem, co innego do zrobienia. Możesz to sobie wyobrazić?
      Cordelia nie była pewna, czy miała potrafić to sobie wyobrazić, czy nie, nie poznawszy wcześniej żadnej z tych dziewcząt, więc tylko pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Lucie! - Kobieta z masą kręconych rudych włosów szła szybko w ich kierunku. - Potrzebuję kogoś do pomocy, by wyciągnąć srebrną zastawę. Gratulacje, dziewczyno, zostałaś zatrudniona.
- Bridget - zaprotestowała Lucie. - Bridget była moją nianią, kiedy byłam na tyle mała by mieć nianię - wytłumaczyła Cordelii.
- A teraz dalej trwa twoje odpłacanie się za moją dobroć - powiedziała ostro Bridget. - poprzez wyciąganie srebra. Chodź.
- Mogę pomóc - powiedziała Cordelia.
     Bridget wyglądała na urażoną.
- Nie pozwolę, by gość pracował podczas przyjęcia. Ta tutaj gospodaruje. - Pociągnęła Lucie, która posłała Cordelii błagalne spojrzenie pełne przeprosin, kiedy zniknęła w tłumie.
     To sprawiło, że Cordelia wróciła do kręcenia się trochę bez celu. Może, pomyślała, wróci i porozmawia z Anną, która była taka miła. Może poszuka swojej własnej rodziny i zobaczy jak dają  sobie radę.
     Ale gdzie była jej rodzina? Po kilku minutach poszukiwania, zobaczyła swoją mamę, która wydawała się niezwykle na swoim miejscu, opowiadając jakąś historię zainteresowanemu tłumowi. Ale nie potrafiła nigdzie znaleźć swojego taty i Alastaira. Było to oczywiście duże przyjęcie, ale sądziła, że jej tata będzie przy mamie, a jeżeli nie przy niej, to że będzie oczarowywać swoją własną grupkę osób. Cordelia wiedziała, że był drugą najbardziej podekscytowaną osobą, by pojawić się na tym przyjęciu, zaraz po niej. Więc gdzie się podziewał?
      Możliwe, pomyślała, że wymknął się do biblioteki. Zresztą sama chciała zobaczyć jak wygląda biblioteka w tym Instytucie. Udało jej się zapytać kogoś ze służących po francusku o drogę. Trzeba było zejść na dół żelaznymi, kręconymi schodami, a Cordelia pozwolilła sobie czuć się jak księżniczka opuszczająca wieżę.
      Biblioteka miała bardzo wysoki sufit, a podłoga była wypełniona starymi, ciężkimi dębowymi regałami, które były zapełnione książkami tak gęsto, że uginały się pod ich ciężarem, aż trudno było uwierzyć, że jeszcze się nie rozpadły. Cordelia od razu pokochała to miejsce. Rozpadało się w najbardziej piękny sposób. Światło było ciepłe i pomarańczowe, a kurz spokojnie się w nim unosił. W powietrzu czuć było zapach starego papieru, a w różnych miejscach stały krzesła pokryte starą, popękaną i poplamioną czerwoną skórą.

     Po przeciwnej stronie pokoju rzeczywiście była postać na parapecie, zwinięta z książką, ale to nie był jej tata. Gdy podeszła bliżej, czarnowłosa postać podniosła głowę, by na nią spojrzeć i zdała sobie sprawę, że był to James Herondale."



-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-


"Diabelska Tawerna"

"Londyn, 1900 rok

     James nie powinien być samemu na zewnątrz o tej porze. Nocny Łowca spacerujący w nocy po ulicach miasta był zasadniczo na patrolu, obojętnie czy to planował czy nie - a James miał tylko czternaście lat, nawet nie był blisko zakończenia swojego treningu, nie miał narysowanych żadnych runów przydatnych w walce i miał ze sobą tylko jeden seraficki miecz zatknięty za swój pas.
      Gorszym było to, że on nie miał powodu, żeby być na zewnątrz. Odkąd Matthew, Christopher i Thomas wrócili do Londynu ze swoimi rodzinami, odkrył, że jest przesycony energią, poczuciem, że wydarzy się coś ważnego, chociaż nie umiał powiedzieć co. Leżał na łóżku, próbując zasnąć, a jego myśli mknęły jak poruszone ptaki. Pomyślał o rozmowach, które chciał przeprowadzić ze swoimi przyjaciółmi, pomyślał o Grace, myślał o swojej nadchodzącej ceremonii parabatai, pomyślał o swoich wizjach pełnych zacienionych dolin i zwiędłych drzew. Przeszedł przez skomplikowane ruchy podczas walki nożem w swojej głowie. W końcu poddał się, narzucił na siebie ubrania i poszedł na spacer. Jego rodzice nie byliby zadowoleni, gdyby dowiedzieli się, że wyszedł, ale czuł, że sobie poradzi, pozostając tylko kilka budynków od Instytutu.
      Podczas spaceru jego myśli zaprzątali jego przyjaciele i jak frustrującym były próby przeprowadzenia czegoś tak prostego jak prywatnej rozmowy z nimi. Nie docenił, pomyślał cierpko, jak łatwe to było w Akademii. a jak irytujące w Londynie. Jego domem był Instytut Londyński, a obcy Nocni Łowcy zawsze pojawiali się i tam przychodzili. Dom Matthew, rezydencja Konsul, miał ten sam problem (poza tym, Charles był tam często, obserwując ich świdrującym wzrokiem). Dom Thomasa był daleko w Golder's Green. Dom Christophera w Bedford Square był także podstępny. Ciocia Cecily dopiero co urodziła syna i wujek Gabriel co chwilę wpadał do nich, by ostrzec ich, aby nie obudzili dziecka.
- Czego potrzebujemy jest klub dla dżentelmenów - powiedział Matthew kiedyś. Ale byli za młodzi, żeby dołączyć do takiego klubu. - W takim razie założymy własny - mruczał Matthew.
       Zagubiony w myślach, James nie zorientował się, że przeszedł po wąskiej, pustej ulicy oraz nie dostrzegł, dopóki nie było za późno, trzech demonów Kuri, które pojawiły się, truchtając koło markizy aptekarza i zorientowawszy się, że James je widzi, skierowały się prosto na niego. Pozbył się jednego, ranił drugiego oraz przegonił trzeciego, ale po tym jak jeden z nich wbił kieł w ramię Jamesa i naciął linię od łokcia po nadgarstek.
      James stał w alejce, ściskając rękę i przeklinając. "Świetna robota, Jamesie, stary druhu." Czuł się jakby gorący drut był wciskany w jego ramię. Jedynym co mu pozostało był powrót do domu i obudzenie co najmniej jednego członka swojej rodziny. Nie mógł wrócić przez swoje okno, musiał wejść frontowymi drzwiami. Musiałby także oczyścić ranę w toaletce na górze, a wtedy musiałby wypić piwo, którego nawarzył.
      Musiałby? O tej porze ulice były ciche, ale kiedy szedł Fleet Street, znalazł się koło pubu ciągle przepełnionego hałasem. Z pewnym zainteresowaniem, zauważył, że miejsce było zasłonięte czarami przed wzrokiem przyziemnych. Nazywało się Diabelska Tawerna, według tabliczki, na której znajdował się mężczyzna ciągnący nos podskakującego demona.
       Kiedy wszedł, rozmowy na chwilę ucichły, tak by bywalcy mogli przelotnie spojrzeć na nowo przybyłą osobę. James od razu zauważył, że miejsce było pełne Podziemnych, co miało sens. Gigantyczny mężczyzna o siwych włosach, najwyraźniej wilkołak, wyciągał kufel spienionej krwi dla dojrzale wyglądającego wampira przy barze, ale przestał, kiedy wszedł James. Rozbrzmiał krótki pomruk na widok dzieciaka, za młodego, żeby był tam samotnie, w ich pubie, a następnie zauważyli Znaki Jamesa i przez chwilę szepty były mniej przyjazne.
       Prawdopodobnie to był błąd, ale James pomyślał, że odwrót i ucieczka były tylko proszeniem się o więcej kłopotów, więc zebrał swoją odwagę i podszedł do niezdarnego mężczyzny doglądającego baru.
- Witam -  zaczął. - Jest mi okropnie przykro, ale zostałem ranny i zastanawiałem się, czy znajdę tutaj miskę i trochę wody, których mógłbym użyć.
        Wilkołak spojrzał na niego badawczo, ciągle trzymając kufel krwi. Po chwili powiedział, zaskakująco łagodnym głosem:
- Nie mamy tutaj wielu Nocnych Łowców, chłopcze. Oraz wielu dzieci. A już w ogóle zanikająco rzadko mamy kombinację tych dwóch.
        James trwał przy swoim.
- Nie chcę sprawiać kłopotu. Potrzebuję tylko miejsca, by zająć się raną i już mnie nie będzie.
        Wilkołak spojrzał na wściekle czerwoną linię na ręce Jamesa.
- Co cię dopadło?
- Demon Kuri - powiedział James. Gdy barman wyglądał na zaskoczonego, dodał - Jak pająk wielkości piłki lekarskiej. Właściwie, trochę większy.
       Barman odchrząknął.
- Lepiej ciebie niż mnie. - Spojrzał dokładniej na Jamesa. - Czekaj, poznaję cię. Jesteś synem Willa, prawda?
      James zamrugał ze zdziwienia.
- Znasz mojego tatę?
- Oi! Ernie! - Wtrącił się starszy wampir,uderzając ręką o bar z głośnym hukiem.
- Co? Och. - Barman, najwidoczniej o imieniu Ernie, postawił kufel z krwią przed wampirem, który przewrócił oczami i wrócił do rozmowy ze swoimi kompanami.
- Znałem go - ciągnął Ernie. - Nie widziałem go od lat, ale miał w zwyczaju przychodzić tu cały czas. Dobry człowiek. Nocni Łowcy są źli dla biznesu, najczęściej, ale twój tata potrafił oczarować, oj tak. Potrafił wszystkich uspokoić. Miał do tego smykałkę.
     James nie był pewien jak odpowiedzieć
- Osobiście go lubię - zaryzykował.
      Ernie roześmiał się głośno.
- Oczywiście, że tak - powiedział. - Na wyższym pietrze znajdują się pokoje, z czasów kiedy je wynajmowaliśmy. Miej na uwadze, że było to długo przede mną. Jest tam toaletka, której możesz użyć. Nie będziesz musiał iść do domu i powiedzieć swojemu ojcu, co rozwaliłeś. Wiem, jak to jest.
      James nie był pewien, czy Ernie wiedział jak to jest, ale podziękował mu i ruszył według jego wskazówek na wyższe piętro. Znalazł połączone ze sobą pokoje z różnymi meblami, wszystkie okryte tkaninami zżółkniętymi z wieku.
      Przemył ranę w toaletce i pokrył się runami leczącymi i uśmierzającymi ból. Wiele z pokojów było małych i nieprzyjemnych, ale jeden z nich był najwyraźniej pewnego rodzaju salonem z wysokimi oknami wychodzącymi na ulicę oraz przyjemnie wykafelkowanym kominkiem na jednym końcu. James widział, że byłby to ładny pokój, jeżeli trochę by się w nim posprzątało i poustawiało właściwe meble.
       Wrócił na dół i podziękował Ernie'mu, który powiedział mu, żeby zaprosił Willa na drinka z Erniem w najbliższym czasie. James zawahał się, chcą zapytać o pokój. To było bezczelne, a i tak nadużył już gościnności Ernie'go, ale był w Londynie, jego przyjaciele byli w Londynie, był zakochany i wszystko było inaczej. Więc pochylił się i powiedział:
- Słuchaj, Ernie, mogę zapytać cię o coś na temat pokoju na górze? Tego dużego?

***

- Et voila - powiedział James, robiąc szeroki ruch ręką na salon na wyższym pietrze Diabelskiej Tawerny. Minęło kilka dni i zebrał swoich przyjaciół na misję, której nie chciał wyjaśnić. Matthew, Christopher i Thomas byli niepewni, gdy James prowadził ich przez pub Podziemnych, ale dzielnie podążyli. Ernie kiwnął do Jamesa na powitanie, gdy przeszli koło baru, a Thomas i Christopher wymieli skonsternowane spojrzenia.
      Teraz stali w większym pokoju, który w słoneczne popołudnie był dostatecznie oświetlony światłem padającym na prześcieradła przez wysokie, wąskie okna. Dramatycznym gestem, James zrzucił żółty materiał z dużego, wyglądającego na wygodny, fotela i wskazał na niego.
       Matthew zrozumiał pierwszy.
- James, ty spryciarzu! - powiedział, śmiejąc się. - Stworzyłeś nam klub.
- Co teraz?- zapytał Christopher uprzejmie.
- Właściciel mówi, że jeżeli posprzątamy, możemy go używać kiedykolwiek chcemy - powiedział James. - Dopóki będziemy zamawiać drinki, gdy tutaj będziemy.
- Sądzę - powiedział Thomas. - że to bardziej niż uczciwa oferta.
- Możemy złożyć rzeczy, których nie chcemy w sypialni z tyłu - dodał James. - Jest tam trochę krzeseł i innych rzeczy, które może chcielibyśmy przynieść tutaj.
- I wszystko potrzebuje energicznego odkurzenia - dodał Matthew. - Ale cudownie. To jest cudowne.
     Powolny uśmiech zaczął się pojawiać także na twarzy Thomasa.
- Przyniosę trochę książek, tak sądzę. Książki sprawiają, że miejsce staje się bardziej przytulne. Ośmielę się powiedzieć, że na początku nie byłem pewien co do tego całego przenoszenia się do Londynu - dodał.
- Och, będziemy teraz prawdziwymi londyńczykami z prywatnym pokojem nad pubem i kuflem, kiedykolwiek będziemy chcieli. - Matthew zatarł ręce. - James, tak miło widzieć cię w swoim żywiole. Zawsze byłeś trochę niespokojny w Akademii, ale teraz w mieście jesteś naszym przewodnikiem i przywódcą.
      James czekał aż Christopher i Thomas zaprotestują na wieść, że Matthew nazwał go ich przywódcą, ale oni tylko wyglądali na zadowolonych.
- Cieszę się, że tu jesteście - powiedział James. - Cieszę się, że wszyscy jesteśmy razem.
       James poczuł jak coś w nim się uspokaja, coś co było niespokojne odkąd po raz pierwszy przybył do Akademii, a teraz, niespodziewanie, znalazło dom. (tłumaczenie własne)

-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-

"Miasto Kości, 1900 rok

       W poranek w dniu swojej ceremonii parabatai, Matthew Fairchild przeszedł wzdłuż Gighgate Cementery, koło wielkich kamiennych grobowców oraz wysokiej trawy mokrej od rosy, aż doszedł do wejścia prowadzącego do wnętrza Cichego Miasta. Próbował się nie denerwować.
- Byłem nadzwyczajnie bojaźliwy w dniu mojego ślubu - powiedział mu Henry podczas śniadania. - Wiesz jak źle o sobie myślałem, kiedy byłem młody - wierzyłem, że twoja mama nie mogłaby kochać mnie tak jak ja kochałem ją. I wiesz jaki roztargniony potrafię być. Powtarzałem słowa w kółko i w kółko i byłem tak pewny, że powiem je źle, że kiedy nadszedł czas, powiedziałem je bez zastanowienia wszystkie na raz. Ostatecznie wszystko poszło gładko, za wyjątkiem małego incydentu ze spalonymi kwiatami. Ale to już inna opowieść.
- Dziękuję za radę, papo - powiedział Matthew, opierając się czule o krzesło swojego taty. - Ale muszę zauważyć, że nie biorę ślubu z Jamesem. Chociaż wyglądałbym zjawiskowo w ślubnej koronce.
       Henry uśmiechnął się.
- Dlaczego to ty miałbyś na sobie suknię?
- Nie sądzisz chyba, że pozwoliłbym na to Jamesowi - powiedział Matthew. - On nie ma poczucia stylu.
       W zaskoczeniu zauważył, że na ceremonię przybyła olbrzymia ilość gości. Rodzina i przyjaciele byli oczekiwani, ale Matthew rozumiał, że większość ludzi była tutaj dla widowiska, albo dla politycznej przewagi. Syn Konsul i syn szefa Instytutu, którego mama była czarownicą.
       Tłum był tak gęsty, że Matthew ledwo widział czaszki w ścianach. Brat Zachariasz czekał na środku komnaty, gdzie miała być przeprowadzona ceremonia, postać pełna głębokiego bezruchu w swojej szacie i kapturze koloru pergaminu.
       James nazywał Brata Zachariasza "wujkiem Jemem" i uwielbiał go. Dzisiaj, niesamowity jak na ceremonię płomień wybudzał dziwne cienie na jego twarzy i Matthew trochę się bał. Cała londyńska Enklawa zebrała się tutaj, by zobaczyć przeprowadzaną ceremonię. Matthew całkowicie wierzył w Jamesa, ale jeżeli coś poszłoby nie tak, Rada mogłaby już nigdy nie pozwolić im spróbować ponownie. Pochodzenie Jamesa jak na razie nie miało wpływu na jego zdolność do przyjmowania znaków, czy na bycie aktywnym Nocnym Łowcą, ale ceremonia parabatai była dziwniejszą, bardziej transcendentną magią i nikt nie wiedział na pewno, czy wszystko wyjdzie tak jak powinno.
      Kilkoro członków Enklawy wzięło Matthew na bok i ostrzegło, w dobrotliwy sposób, przed podejmowaniem jakichkolwiek nieprzemyślanych decyzji, więc Matthew błagał swoją mamę, by ustanowiła datę ich ceremonii parabatai tak szybko jak to możliwe.
      Matthew spojrzał wyjątkowo ponuro na pana Bridgestocka, niedawno ogłoszonego Inkwizytorem. Okropnego Bridgestocka, który miał na imię Maurice, co pasowało mu idealnie, który powiedział Matthew, że jest bardzo obiecującym młodym wojownikiem i nie powinien niweczyć swojej jasnej przyszłości. Matthew odpowiedział, że wie, co robi, że jego rodzina popierała jego decyzję i sądził, że Clave także wspierałoby tę ceremonię.
- Oczywiście, że szanuję twoją rodzinę - powiedział Bridgestock. - ale oni często... ignorują opinie innych. Czasami na swoje nieszczęście.
       Matthew miał ochotę powiedzieć Bridgestockowi, co o tym myśli, ale oczywiście nie mógł tego zrobić. Zamiast tego uśmiechnął się i powiedział Bridgestockowi, że docenia radę, ale był pewny swojej decyzji.
       Próbował przepchnąć się przez tłum, by znaleźć Jamesa. Zamiast tego jego ucho wyłapało wyszeptane jego własne imię.
- Po prostu nie mogę uwierzyć, że Fairchild jest takim głupcem - chłopak nazywający się Albert Breakspear powiedział do swojego kompana, Betrama Pounceby. - Widziałem jak ten gość zamienia się w cień w Akademii, wiesz. Okropna, obrzydliwa rzecz do zobaczenia.
       Pounceby zaśmiał się.
- Nie mogę uwierzyć, że Clave na to pozwoliło. Ceremonia parabatai powinna być wyróżnieniem dla najlepszych z nas. Nie dla łotrów, którzy zostali wyrzuceni ze szkoły.
- To tylko polityka - zadrwił Breakspear. - Syn szefa Instytutu londyńskiego, syn Konsul - nie ma znaczenia jak wielkim pośmiewiskiem są, sznurki zostaną pociągnięte i dostaną to, czego chcą.
- Stawiam, że i tak nie zadziała - powiedział Pounceby. - Anioł na pewno nie pozwoli im na zostanie parabatai. Możesz sobie wyobrazić Herondale'a zmieniającego się w cień, kiedy Fairchild będzie próbował nałożyć na niego runę parabatai?
- Nie bądź taki pewny, że stoisz po stronie Anioła - powiedział Matthew łagodnie. - Wiem, co robiliście w szkole.
     Oboje obrócili  się. Matthew posłał im najbardziej czarujący uśmiech.
- Nie zauważyliście, że stoję za wami? - zapytał. - Co za niezręczna sytuacja.
- Dość - zgodził się James swoim cichym głosem, a Matthew przestraszył się. Nie zorientował się, że James był blisko, ale tak właśnie było: włosy w nieładzie, książka zatknięta pod pachą, twarz bardziej blada niż zwykle. Musiał wszystko usłyszeć.
     Matthew złapał Jamesa za łokieć i odciągnął go w róg, by mogli być sami pośród czaszek. Czuł napięcie płynące przez ciało Jamesa. Kiedy puścił Jamesa, zobaczył napięcie wokół jego ust i przestraszył się, że jest bardzo smutny.
- Możemy odwołać ceremonię - powiedział James.
- Nie chcę odwoływać ceremonii - powiedział Matthew. - Chcesz... chcesz odwołać ceremonię?
      James zamrugał swoimi złotymi oczami jak sowa.
- Oczywiście, że nie. Ale jeżeli rzeczywiście zmienię się w cień.... Wiem jakby to się odbiło na tobie.
- Nie obchodziłoby mnie, gdyby to ci się przytrafiło, ale nie widzę powodu, dla którego miałbyś zamienić się w cień - powiedział Matthew pewnie. - Nigdy tak się nie dzieje, kiedy masz nakładane inne runy. Nie będę ci groził w żaden sposób. Chyba, że zmienisz zdanie, oczywiście, a w tym przypadku będę cię śledził, okładając pięściami.
       James uśmiechnął się, a jego twarz pojaśniała. Matthew uśmiechnął się promiennie w odpowiedzi.
- Jeżeli zamierzasz okładać mnie pięściami, to nie wiem, czy chcę byś szedł tam gdzie ja.
- Przykro mi - powiedział Matthew. - Albowiem dokąd ty pójdziesz, ja też pójdę.* Tylko spróbuj mnie zatrzymać.

***

     Stali w dwóch oddzielnych okręgach, gotowi na połączenie. Brat Zachariasz prowadził ceremonię przed oczami Enklawy i wszystkich, których kochali James i Matthew.
- Nie nalegaj na mnie, abym cię opuścił i odszedł od ciebie. Albowiem dokąd ty pójdziesz - obiecał Matthew - i ja pójdę.
      Ich głosy połączyły się jak kolory tańczących płomieni, a Matthew przypomniał sobie jak usilnie starał się zaprzyjaźnić z Jamesem w Akademii. Błagał tatę Jamesa, by zabrał go do Londynu, mówiąc, że on i James chcą zostać parabatai, największe i najbardziej bezczelne kłamstwo jakie Matthew kiedykolwiek wypowiedział. Teraz to kłamstwo stało się prawdą.
- Gdzie ty zamieszkasz i ja zamieszkam. Lud twój - mój lud, a twój Bóg - Bóg mój.
      James i Matthew wybrali swoich ojców na świadków, a Will wyszedł do przodu pierwszy. Spojrzał na swojego syna i na Matthew, omiatając ich zagorzałym i czułym spojrzeniem. Henry podjechał, by dołączyć do nich, czerwone włosy i srebrne krzesło, łapały światło. Uśmiechnął się do Matthew i Jamesa z absolutną aprobatą, za którą Matthew był bardzo wdzięczny.
- Gdzie ty umrzesz, tam i ja umrę, i tam pochowany będę. Niech mi uczyni Anioł cokolwiek zechce - powiedział James, wołając do Anioła swoim najczystszym głosem. - A tylko śmierć odłączy mnie od ciebie.
      Matthew pomyślał o Aniele. Zawsze lekceważył tę część o honorowej śmierci pełnej chwały w życiu Nocnego Łowcy. Sądził, że wierzył w Raziela, ale jakoś nigdy głębiej nie myślał o tym gościu. Uważał, że w życiu liczyło się coś więcej niż krew i ogień. Istniało piękno, sztuka, barwy. Może Raziel wiedział, że jego serce nie walczyło. Może Raziel tego nie aprobował.
       Weszli w płomienie.
        Czy te płomienie płonęły wyżej niż podczas innych ceremonii? Czy przez chwilę serca płomieni nie paliły się na czarno zamiast niebiesko? To była jego wyobraźnia. W końcu przeszli przez nie, a dłoń Jamesa pozostała w dłoni Matthew, pozostała pewna, gdy rysował run parabatai na wewnętrznej stronie lewego nadgarstka Matthew.
        James chciał mieć swój run na ramieniu, ponieważ, jak powiedział, wiedział, że Matthew będzie zawsze strzegł jego pleców podczas bitwy. Matthew przewrócił oczami, ale poczuł przypływ ciepłych uczuć; szczerość Jamesa była jedną z jego najlepszych cech, chociaż czasami sprawiała ona, że wpadał w tarapaty. Gdy Matthew skończył rysować run na łopatce Jamesa, wydał z siebie długi wydech pełen ulgi. Poczuł, że zebrany tłum robi to samo. Było skończone i wszystko było dobrze.
        Płomienie wystrzeliły do sufitu a ciemne puste oczy czaszek obserwowały ich w miejscu ich przodków, a oni byli pewni siebie nawzajem na zawsze. Kiedy dusze były złączone, nic nie mogło ich rozdzielić.
        Rodziny Breakspear i Pounceby nie miały znaczenia. Jedynie rodziny i przyjaciele Jamesa i Matthew. Gdy wyszli z płomiennych okręgów, Will tam był, by złapać ich obu w objęcia. Lucie wyszła do przodu, by im  pogratulować, jej loczki buntowniczo wymykały się z wstążek, a jej niebieskie oczy były rozszerzone. Matthew musiał odwrócić wzrok, zobaczywszy jak pięknie wyglądała, to było dla niego niemal nie do wytrzymania. Teraz Tessa przytulała Jamesa, a mama Matthew sięgała, by dotknąć dłoni jego taty, gdzie oparła się o ramię jego krzesła.
        Lud twój - mój lud, pomyślał Matthew i obiecał sobie, że będzie kochał Herondale'ów jak swoich własnych. Pod kapturem dostrzegł słaby uśmiech na zaszytych ustach Brata Zachariasza a Matthew odwzajemnił uśmiech, nagle pewny, że pokocha także Jema, że będzie kochał wszystko, co kochał James. Inni ludzie mogli kroczyć przez świat niepewni i samotni, ale nie Matthew: teraz gdziekolwiek poszedł, kiedykolwiek by zawołał, dostanie odpowiedź. Już nigdy nie będzie kroczył nigdzie samotnie.


-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-*-


"Londyn 1901 rok

     Jednym z najwcześniejszych wspomnień Christophera była jego mama Cecily Lightwood wnoszona pędem do izby chorych po walce z gniazdem demonów Raum. Christopher i jego starsza siostra Anna byli w tym czasie w Instytucie Londyńskim pod opieką cioci Tessy i wujka Willa, podczas gdy ich rodzice byli na patrolu. Ciocia Tessa zabrała go szybko, ale zdążył jeszcze zobaczyć zaniepokojoną minę wujka Willa, gdy poszedł wezwać Cichych Braci.
      Później, Christopher siedział przy łóżku swojej mamy, gdy dochodziła do siebie po truciźnie Rauma. Odzyskiwała i traciła przytomność, budząc się i uśmiechając, kiedy go dostrzegała, by znowu zapaść w sen. Wujek Will machał w przejęciu rękami, rozpaczając, że jego siostra była za bardzo odważna dla własnego dobra. Tata Christophera, Gabriel Lightwood, przypomniał Willowi, że odwaga pomimo wszelkich przeciwności była czymś co sprawiało, że byli Nocnymi Łowcami, prawda? To sprawiło, że Will prychnął. Jednak Christopher widział, że jego tata był naprawdę przerażony, bardzo mu ulżyło, gdy Cecily zdrowiała.
      Christopher oparł się o tatę.
- Czy polowanie na demony jest przerażające? - zapytał.
      Gabriel westchnął i przyciągnął Christophera bliżej.
- Może być przerażające, ale świat pustoszony przez demony jest o wiele bardziej przerażający.
      To miało sens, ale Christopher kontynuował zadawanie pytań.
- Walczenie z nimi, używając mieczy i sztyletów, to jest przerażające. A co gdyby były inne sposoby na walkę z nimi?
      Jego tata wyglądał na zdziwionego.
- Chodzi ci o bronie dystansowe? Łuki i strzały?
      Christopher nie umiał wytłumaczyć pomysłów, które pędziły w jego głowie. Nie potrafił ich jeszcze nazwać. Zamiast tego tylko się uśmiechnął.
- Nie dokładnie - powiedział. - Ale nie martw się. Rozgryzę to.
      Kiedy Christopher miał osiem lat, jego tata i wujek Gideon zamknęli się w gabinecie i rozmawiali głośno poważnym tonem o ciotce Christophera, Tatianie, oraz jej synu, Jesse'em.  Christopher zrozumiał, że Jesse był kuzynem, którego nigdy nie poznał, i że Jesse był chory.
       Niedługo potem, dostali wiadomość, że Jesse nie żyje. Tata Christophera próbował spotkać się z ciotką Tatianą, ale nie chciała go widzieć. Kiedy Gabriel wrócił do domu, Cecily przytuliła go, a on płakał. Christopher był zszokowany nie tak bardzo na widok łez taty jak na wieść, że mieli kuzyna, którego nie mieli pozwolenia spotkać i teraz już nigdy nie mogli. Myśli zaprzątały umysł Christophera. To wszystko nie tak. Gdybyśmy go spotkali, bylibyśmy w stanie mu pomóc. Uratować go. Ale gdy powiedział to do swojej mamy, Cecily tylko uśmiechnęła się smutno.
- Jesteś odważnym i dzielnym chłopcem - powiedziała. - Świat potrzebuje więcej umysłów takich jak twój, Christopherze. Ale nie możesz wziąć na siebie odpowiedzialności za ratowanie każdego życia. To za duży ciężar dla udźwignięcia dla jednej osoby. Cisi Bracia byli z Jesse'em zanim umarł, a oni są najmądrzejszymi spośród nas. Na pewno by go uratowali, gdyby to było możliwe.
     Christopher pomyślał: Ale Cisi Bracia znają tylko pewne rodzaje wiedzy. Co, gdyby był inny jej rodzaj, który mógłby uratować Jesse'ego? Ale ugryzł się w język.
      Gdy Christopher miał dziesięć lat, jego siostra Anna została ugryziona przez demona, a do rany wdała się infekcja. Cała rodzina szalała ze zmartwienia przez jeden dzień i noc nad starszą siostrą Christophera. Gorączka była problemem, który trwał, problemem, który pojawił się w jego umyśle, domagając się rozwiązania. Zbyt często w swoim życiu, Christopher przyłapywał się na ciągłym powtarzaniu myśli, które miał w dniu, w którym, zmarł Jesse: To wszystko nie tak. Coś trzeba zrobić.
       Christopher miał wielu kuzynów. Matthew nie był kuzynem, ale ich rodzice się przyjaźnili i byli jak rodzina: to zawsze było wiadome. Christopher nazywał tatę Matthew wujkiem Henrym odkąd zaczął mówić i zawsze był pod wrażeniem intrygującego krzesła, które miał Henry. Pewnego dnia Christopher dostał się do laboratorium Henry'ego, które uznał za jeszcze bardziej intrygujące niż krzesło. Henry zostawił swoje notatki na temat pewnego eksperymentu, a Christopher natychmiast spróbował przeprowadzić tenże eksperyment.
        Nigdy nie zapominasz swojej pierwszej eksplozji.
- Och, bardzo dobrze, bardzo dobrze przemyślane - powiedział wujek Henry, ale później ciocia Charlotte wzięła go na słowo. To tak naprawdę było wiele słów. Christopher nie rozumiał dlaczego ludzie byli tacy nieprecyzyjni.
        Po wielu słowach, wujek Henry powiedział, że Christopher jest za młody by powodować eksplozje, i że laboratorium jest niebezpiecznym miejscem, a Christopher nie może dotykać niczego bez pozwolenia. Nie mógł także Matthew, ale Matthew nawet nie chciał. Matthew interesował się rozmawianiem o zdumiewających rzeczach takich jak, dlaczego wujek Henry powinien "jeść więcej" i zakończyć genialny eksperyment przez głupi powód jak "wszystko się pali".
         Christophera pchała prawdziwa naukowa ciekawość. Zastanawiał się nad problemem i dawał sobie pozwolenie, by dotykać cokolwiek chciał w laboratorium. Czasami wujek Henry musiał zamykać rzeczy przed Christopherem, więc Christopher musiał włamywać się do szafek.
         Było to dosyć dokuczliwe, ale naukowy postęp był jak lawina, której nie dało się zatrzymać. Christopher czytał prace Marii Skłodowskiej - Curie o radzie, który mógł leczyć raka. Czytał pracę Johna Snowa o tym jak cholera może roznosić się przez publiczne pompy wodne. Próbował napisać swoją własną pracę o Bramie - wynalazku Henry'ego Fairchilda. To byli ludzie, którzy patrzyli na świat odkrywczo, szukając przyczyny problemów dręczących ludzkość.
- Jak sądzisz, który Nocny Łowca ocalił najwięcej istnień, chłopcze? - zapytał go Inkwizytor, kiedy Inkwizytor wizytował Konsul w jej domu w Londynie, a Christopher wyłonił się z laboratorium, by wziąć sobie przekąskę. - Sądzę, że uważasz, że twój tata.
- Nie - powiedział Christopher po chwili zastanowienia. - Sądzę, że mój wujek Henry.
      Inkwizytor wyglądał na oszołomionego.
- Przeprowadziłem analizę - powiedział spokojnie Christopher. - Jeżeli wujek Henry nie stworzyłyby Bramy, jest wysokie prawdopodobieństwo, że byłoby nas o jedną trzecią mniej. Uważam, że sam zginąłby pan dziewięć lat temu podczas ataku Dantalionów na Instytut w Yorku. Ponieważ Bramy będą istnieć jeszcze długo po śmierci wujka Henry'ego, uważam, że uratuje on więcej ludzi niż jakikolwiek inny Nocny Łowca, łącznie z Jonathanem Nocnym Łowcą. Chyba, że stworzę coś, co będzie równie użyteczne. A oczywiście mam ambicję, żeby to zrobić.
      Christopher wrócił do laboratorium, myśląc o demonach. Jak poruszały się pomiędzy dwoma światami, jak zabijanie ich było tylko czasowym rozwiązaniem, bo zawsze odradzały się w swoich własnych wymiarach i wracały, by odpłacić się jeszcze większym spustoszeniem. Jak nikt nie zdawał się, patrzeć na rdzeń tego problemu. Cóż, prawie nikt.
- Czy to cię czasami niepokoi? - Christopher zapytał Henry'ego niezobowiązująco kilka godzin później. - Jacy są nasi ludzie? Co cenią, a co... nie?
       Henry zaśmiał się.
- Czy to ma znaczenie, czy mnie niepokoi? Nie zmienia to faktu, że jest praca do wykonania.
       Była to rozsądna i praktyczna odpowiedź, ale tym razem Christopher chciał więcej. Henry rozumiał go, jak zawsze.
- Wiem, co sam cenię - powiedział pewnie Henry. - Nie uważam, byśmy byli oddzieleni od zwyczajów Nefilim, jak ci się wydaje. Wszyscy jesteśmy wojownikami, naładowani przez Anioła, by utrzymywać świat bezpiecznym, ale na nasze różne sposoby. Nie wygramy, jeżeli będziemy walczyć samotnie. Czego najbardziej pragniesz?
- Jest tak dużo rzeczy nieprawidłowych na świecie - powiedział Christopher.- Chcę, żeby to miało sens. Chcę to poprawić. Chcę znaleźć rozwiązania, będące przez innych przeoczone. - Spojrzał na układy okrzemek, na lśniący mosiądz mikroskopów, broń, którą próbowali zmodyfikować i urządzenia, które próbowali stworzyć. Matthew mówił wiele o prawdzie i pięknie. To tutaj Christopher zawsze je znajdował.
- Do tego najbardziej czułem się powołany - powiedział Henry. - Zawsze uważałem za słuszne, użycie mojego umysłu, najlepszej broni jaką posiadam w sprawie w jaką wierzę. Ciesze się, że sięgasz po broń, po którą sam sięgnąłem.
- Więc powinienem dołączyć do twoich wszystkich eksperymentów - powiedział triumfalnie Christopher.
- Tak - powiedział Henry. po chwili zawahał się, a przez moment Christopher myślał, że wygłosi mowę na temat bycia ostrożnym i zapobieganiu eksplozjom. Ale Henry tego nie zrobił. Zamiast tego powiedział - Tak, sądzę, że powinieneś.
     Od tej chwili, Christopher uważał naukę nie tylko za coś co kochał, ale jego obowiązek jako Nocnego Łowcy. Może nikt inny tak nie uważał, ale on sam sądził, że był równie oddany jak Żelazna Siostra czy Cichy Brat, wojownik wychodzący naprzód, by zmierzyć się z chordą demonów.
      Kiedy był zmęczony, albo ludzie mówili mu, że jest niedorzeczny, albo jego mały braciszek płakał za jego drzwiami, Christopher przypominał sobie uśmiech na twarzy Nocnego Łowcy, którego szanował najbardziej, i Henry'ego, mówiącego:
- Chodź, Christopherze. Podnieś swoją najlepszą broń i stań do swojej najlepszej walki." (tłumaczenie własne)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz